Winyl – skarb czarnej płyty
3 min readKręcąca się powoli i z klasą, dostojna, nieśpieszna. Pamiętająca lata zmian, dziesiątki prywatek i mnóstwo magicznych, muzycznych chwil. Piękna, duża i lśniąco czarna – płyta winylowa. Jej specyfika oraz fascynująca, ulotna nietrwałość stanowią dla mnie od lat przeciekawy element muzycznej kultury.
Dzięki rodzicom – melomanom mam w domu całe dwie setki takich właśnie winylowych krążków. Każdy z nich to samodzielna historia, stary, zakurzony relikt poprzedniej epoki. Słabo brzmi, prawda? Płyty winylowe to raczej skarby, niepodrabialne i bezcenne, przynajmniej dla mnie. Zagłębiając się w kolekcję, zawsze odkrywam któreś z nagrań na nowo.
Czego jest najwięcej? Rocka i jazzu polskich lat osiemdziesiątych. Cztery płyty Krystyny Prońko (od „Subtelnej gry”, przez „Album” do „Firma, ja i Ty”), krążki zapomnianych już dzisiaj panów z jazz – rockowego „Young Power”, i pamiętany ciągle „Maanam” – od „O!” po „Sie ściemnia…”. Poza tym na przykład płyta gitarowych geniuszy z „Super Duo”, kilka płyt Soyki (z cudownym live’m „Don’t you cry” na czele!) i przeciekawie brzmiące longplaye Tadeusza Nalepy („Sen Szaleńca”) i „Róż Europy” („Krew Marylin Monroe”). Wszystkie tytuły opatrzone są nie zawsze ładną, ale zawsze ciekawą, dużą okładką oraz kopertą, która w dzisiejszych czasach nagrań CD jest najzwyczajniej niepotrzebna. Wszystko to sprawia, że winyl to piękna rzecz.
Ostatnie zdanie powyższego akapitu brzmi co najmniej prosto, jeśli nie kiczowato, a jednak ciężko określić winyl inaczej. Słuchanie „z igły” to dla mnie rzecz fascynująca, misterium i święto muzyki. Pompatyczna przesada? Może i tak, a jednak czarne płyty są dla mnie przedmiotami o wiele ciekawszymi i więcej znaczącymi niż jakikolwiek krążek kompaktowy czy nawet kaseta magnetofonowa, która przecież niepostrzeżenie również stała się zapomnianym elementem przeszłości. Zawsze, gdy mam chwilę, siadam przy adapterze, aby zgłębić kawałek muzycznej historii zapisany w nierównościach czarnej płyty. Historia trzeszczy, czasami zatraca rytm, pobrzmiewa niewyraźnym chrzęstem – wszystko to przez bezlitosny czas. Ale te zakłócenia jakoś nie przeszkadzają. Więcej, nadają brzmieniu charakteru. Charakter w miejsce sterylności dźwięku z CD – czasami to bardzo dobra odmiana.
Czego słucham najczęściej? Pewnie tych płyt o których nikt nie pamięta. Był czas, gdy Krzysztof Cugowski odszedł z Budki Suflera i nagrał z zespołem Cross jedną z najlepszych płyt w historii Polski – „Podwójną twarz”. Był czas błyskotliwego debiutu Martyny Jakubowicz („Maquillage”) i „dwójki” Obywatela GC czy niezapomnianych „Świń” kwartetu „Morawski / Waglewski / Nowicki / Hołdys”. Igła pozwala powrócić w tamte czasy chociaż dźwiękowo, bez konieczności stania w kolejkach po masło, czy użerania się z ohydną komuną – tylko muzyka i wielka, wielka przyjemność z słuchania.
Czarną płytę polecam wszystkim ceniącym może nie sterylnie czyste, ale szlachetne dźwięki. Ballady „Simon and Garfunkel” czy liryczny jak zawsze wokal Marka Grechuty odtwarzane przez gramofon brzmią naprawdę świetnie. Być może fascynacja winylami jest według dzisiejszych trendów wyniosłą, hipsterską praktyką, jakoś mnie to jednak nie przejmuje. Jeśli lubicie słuchać muzyki z szacunkiem do siebie i jej samej, winyl jest właśnie dla was. A ja tymczasem nastawiam „Live” Perfectu. Pewnie znowu każe mi „iść precz”. Ale ja zostanę. Bo winyl to piękna rzecz.
(zdjęcie z ikony wpisu: Petras Gagilas)