#GłosMłodych: W polityce nie chodzi już o politykę? „Weszliśmy na nowy poziom”
4 min read
autor: Brian Wertheim/źródło: Unsplash
Bieżąca kampania prezydencka różni się znacząco od poprzednich. Zamiast sporu politycznego jesteśmy świadkami czegoś w rodzaju kampanii PR. Skąd bierze się ta tendencja i jak świadczy o naszym społeczeństwie? Pytamy dr nauk o polityce Pawła Trawickiego.
Maja Szywała: W najnowszym raporcie CBOS czytamy, że „blisko połowa elektoratu lewicy zalicza się do grona zwolenników Rafała Trzaskowskiego”. Dlaczego? Czy kandydaci lewicowi są nieprzekonujący?
Paweł Trawicki: Wyborcy wolą głosować na kogoś, kto ma realną szansę wygrać, a jednocześnie będzie realizował lewicowe postulaty. Boją się efektu „zmarnowanego głosu”, więc Trzaskowski to dla nich dobry wybór. Jest centrolewicowy, a więc wystarczająco lewicowy dla większości elektoratu. Natomiast ten bardziej skrajny elektorat boi się oddać głos na Zandberga z partii Razem – zamiast głosować na niepewnego kandydata ze swojego ugrupowania, wolą oddać głos na kogoś, kto daje większą rękojmię zwycięstwa.
Ale czy warto głosować na kandydatów którzy mają 3 czy 4 proc. poparcia? Wydaje się, że większość obywateli uważa taki głos za „zmarnowany”.
Taki sposób myślenia chyba teraz dominuje. Pytanie – czy jest to racjonalne? Poniekąd tak, zafałszowuje to jednak obraz rzeczywistego poparcia dla ugrupowań w społeczeństwie. Można powiedzieć, że wyborcy dzielą się na dwie grupy. Część ludzi głosuje na kandydata jakiejś partii – nieważne, kto to będzie, i tak zagłosują na niego, bo to jest „nasz kandydat”. Natomiast z drugiej strony są ludzie, którzy wybierają prezydenta jako głowę państwa. To wybór bardziej wizerunkowy niż merytoryczny. Właśnie z tego względu wybory prezydenckie nie są tak reprezentatywne jak wybory do parlamentu. W nich dominuje spór o przekonania, a tu głosuje się na osobę pełniącą funkcje reprezentacyjne, niebędącą realnym uczestnikiem życia politycznego.
Wspomniał Pan o ludziach, którzy wybierają kandydata tylko ze względu na jego partię. A jak wiemy Karol Nawrocki ma mniejsze poparcie niż popierające go PiS. Skąd taki efekt?
Odwołuje się on do radykalnego elektoratu prawicowego. Ta „łagodniejsza” część elektoratu albo będzie popierała Szymona Hołownię, albo zostanie w domu. Dla nich prawicowość Nawrockiego jest zbyt ostentacyjna. Skierował on swój przekaz do bardzo prawicowego elektoratu – tak naprawdę do tego samego, do którego przemawia kandydat Konfederacji. Mentzen jest bardziej przekonujący dla tych wyborców – jego poparcie wzrasta dynamicznie, a Nawrocki zostaje w tyle.
Według raportu CBOS, „wyborcy niemający sprecyzowanych preferencji partyjnych najczęściej deklarują poparcie dla kandydata Konfederacji”. Co takiego jest w Mentzenie, że skłania do siebie wyborców niezdecydowanych?
Przede wszystkim jego przekaz jest medialny. Kreuje się na kandydata dynamicznego, jeździ na hulajnodze… Stara się odwracać uwagę od swoich poglądów, by zyskać popularność wśród ludzi niezwiązanych ze skrajną prawicą. Prawda jest taka, że tego rodzaju kandydat, im dłuższa będzie kampania wyborcza, tym bardziej będzie tracił. W pewnym momencie pojawią się pytania o konkrety – pytania, które mogą mu zaszkodzić. Przyciąga niezdecydowanych, bo w jego ofercie jest w zasadzie „dla każdego coś dobrego”. Jednak gdyby ludzie wsłuchali się w jego program, okazałoby się, że każdy ma powody do niepokoju. Młodzi ryzykują swoją przyszłość, starsi – zabezpieczenie, a wśród przedsiębiorców zyskują tylko ci najwięksi. Można więc przypuszczać, że elektorat nie utrzyma się na stałym poziomie, ale będzie odpływał.
W tej kampanii uwidacznia się pewna tendencja: kandydaci nie skupiają się zbytnio na swoich postulatach, a zamiast tego popisują się. Skąd to się bierze? Dlaczego nie ma walki ideologicznej jak w poprzednich latach?
Myślę, że jest to przekalkulowane w taki sposób, by zyskać wizerunkowo, by przekonać do siebie ludzi czymś innym niż samymi poglądami. Ludzie są coraz mniej zainteresowani polityką i coraz mniej przywiązani do „tradycyjnych” ideologii. Zachodzi swego rodzaju medializacja polityki. Wszystko staje się takim entertainmentem i traci swą jakość polityczną.
Myśli Pan, że Polska upodabnia się do Ameryki z jej dwoma zwalczającymi się wzajemnie stronnictwami?
Przykład Konfederacji pokazuje, że mamy aż trzy liczące się ugrupowania. Wydawało się, że budujemy system dwupartyjny, ale teraz okazuje się, że partia o charakterze częściowo populistycznym ma duży przyrost poparcia. To by pokazywało, że nie mamy w Polsce jasno określonej jednej i drugiej strony sceny politycznej. Jeżeli zmierzamy w kierunku tego podziału, to przed nami jeszcze długa droga. Jesteśmy wciąż młodą demokracją, która raczej dąży do systemu dwupartyjnego niż już ten system posiada.
Jak podsumowałby Pan to, co dotychczas wydarzyło się w kampanii? Co najbardziej odróżnia ją od poprzednich?
Początek kampanii był dynamiczny, kiedy kandydaci – a raczej kandydaci na kandydatów – zostali zaprezentowani. Później nieco zwolniła. Natomiast proszę zwrócić uwagę, że nie zwolniła wzajemna szermierka między partiami politycznymi. Opozycja zarzuca rządowi działanie na niekorzyść, na osłabienie Polski. Obecni rządzący ówcześnie rządzących rozliczają. Partie rozgrywają emocje, ale starają się chronić swoich kandydatów przed tymi złymi emocjami. Oni kreują wizerunek, a walka odbywa się na poziomie zaplecza politycznego. Poprzednie wybory przyzwyczaiły nas do czegoś innego – można powiedzieć, że tegoroczna kampania weszła na zupełnie nowy poziom.
Paweł Trawicki – politolog, ekonomista, psycholog, adiunkt na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego.
Tekst autorstwa Mai Szywały