Pamięć to fundament tożsamości mojej rodziny
5 min read
fot. Dominika Rafalska
Dla prof. Michała Harciarka zaangażowanie w Koalicję Pamięci to nie tylko działalność naukowa i edukacyjna. To także głęboko osobista historia. Jego pradziadek, Leon von Trzebiatowski, był jednym z pierwszych więźniów obozu Stutthof. Został rozstrzelany w Wielki Piątek 1940 r. Dziś Profesor opowiada o rodzinnej traumie, która wpłynęła na kilka pokoleń oraz o sile pamięci, która przetrwała mimo wojny i straty.

Kinga Kiedrowska: W jaki sposób Pana pradziadek znalazł się w obozie Stutthof?
Prof. Michał Harciarek: Leon von Trzebiatowski został tam zesłany jako jeden z pierwszych więźniów. Był Polakiem pochodzącym z Kaszub. Brał udział w I wojnie światowej, a po jej zakończeniu, jako pracownik Dyrekcji Kolei Polskiej, działał w Polonii w Wolnym Mieście Gdańsku. W tym okresie poznał moją prababcię Annę Waltman i zamieszkał razem z nią w kamienicy jej ojca w Nowym Porcie przy ul. Bliskiej, która stoi tam do dziś. Później, wraz z dwójką dzieci (Romanem i Urszulą – moją babcią) przeprowadzili się do Oliwy.
Jak długo pański pradziadek był w obozie?
Pół roku. W Wielki Piątek 1940 roku został rozstrzelany (w lesie poza obozem) razem z innymi działaczami Polonii w Wolnym Mieście Gdańsku.
Jak to się stało, że trafił do obozu Stutthof?
Został aresztowany w 1939 roku. Nad ranem 1 września SS-mani wkroczyli do jego mieszkania w Oliwie, wywlekli go z łóżka, związali i wrzucili do furgonetki. Najpierw trafił do Victoriaschule (miejsce kaźni Polaków we wrześniu 1939 – przyp. red.). Następnie został przetransportowany do tymczasowego więzienia w Nowym Porcie, skąd ostatecznie trafił do obozu Stutthof.
Kiedy poznał Pan historię swojego pradziadka? Czy rozmawiano o niej otwarcie w Pana rodzinie?
W moim domu normalnie się o tym mówiło i nie był to temat tabu. W dzieciństwie spędzałem dużo czasu z babcią. To ona wiele mi opowiedziała. Dodatkowo, raz w tygodniu spotykała się ze swoimi koleżankami i wtedy też sporo słyszałem, bo wymieniały się wspomnieniami z tamtego okresu. Oczywiście o zamordowaniu działaczy Polonii w Gdańsku wiedziałem też ze szkoły. Braliśmy udział w obchodach m.in rocznicy wybuchu II wojny światowej, a na przełomie października i listopada zawsze odwiedzaliśmy cmentarz na Zaspie, gdzie pochowano rozstrzelanych w Stutthof w Wielki Piątek. Innymi słowy, ten temat towarzyszył mi od najmłodszych lat.
Jak te doświadczenia wpłynęły na Pana i Pana rodzinę?
W różny sposób, ale zawsze negatywnie. Przede wszystkim wpłynęło to źle na moją babcię, która z dnia na dzień stała się głową rodziny. Miała wtedy osiemnaście lat, a jej brat dziesięć. Bardzo szybko musiała dorosnąć i zacząć utrzymywać rodzinę, m.in. pracując w restauracji i zmywając naczynia. Jej matka – moja prababcia – nie mówiła po polsku, a wyłącznie po niemiecku. Dodatkowo, ze względu na opiekę nad dziesięcioletnim synem Romanem nie pracowała. Wraz z rozpoczęciem II wojny światowej i aresztowaniem mojego pradziadka, mojej babci w pewnym sensie zawalił się świat, który znała i kochała. Oczywiście moja prababka też nie miała lekko. Kiedy próbowała dowiedzieć się, co się stało z jej mężem, usłyszała na posterunku Gestapo: ,,Pani mąż został rozstrzelany, bo był wielką polską świnią”. W taki sposób przekazano jej informację o śmierci mojego pradziadka.
Babcia została tak naprawdę sama z matką i dużo młodszym bratem. Po wojnie Gdańsk był pełen sowieckich żołnierzy. Siali tu spustoszenie. Język niemiecki nie kojarzył się najlepiej, nawet jeśli ktoś miał udokumentowane polskie pochodzenie. Babcia musiała się w tym jakoś odnaleźć. Bała się. Nie miała zbyt wielu środków do życia, a mieszkanie, w którym żyli zostało zniszczone. Nie było dokąd wrócić.
Później pracowała w biurze odbudowy portu, gdzie poznała dziadka – Kazimierza Brzezińskiego. On z kolei spędził trzy lata w obozie Auschwitz i jako ocalałemu przysługiwało mu mieszkanie. Przeprowadziła się wówczas do Dolnego Wrzeszcza, gdzie urodziła się w 1946 roku moja mama.
W tym kontekście, nietrudno się domyślić, że każde rodzinne spotkanie kończyło się awanturą. Jak już wspomniałem, prababcia mówiła tylko po niemiecku, co doprowadzało mojego dziadka – byłego więźnia obozu zagłady – do szewskiej pasji. Niemieckojęzyczność mojej prababki powodowała również problemy z państwem polskim. Mimo, że pradziadek był aresztowany jako działacz polonijny, to jego żona była po wojnie traktowana jako Niemka. Wiązało się to z dużymi naciskami, aby opuściła Polskę. Jednak ona zdecydowała się pozostać w Gdańsku do śmierci.
Czy zachowały się jakieś pamiątki po pańskim pradziadku, do których wracacie, być może szczególnie, właśnie w Wielki Piątek?
Rzeczywiście, Wielki Piątek co roku jest dniem, kiedy pamięć o pradziadku odżywa. Nie mamy jednak wielu pamiątek. Większość rzeczy uległa spaleniu lub została rozkradziona, ale te, które udało się uratować mają ogromną wartość sentymentalną. Są to głównie zdjęcia, np. dwie fotografie portretowe, jedno zdjęcie mojego pradziadka z prababcią z Wenecji, jak również jedno zdjęcie całej rodziny przy trzepaku w Nowym Porcie.
Największą pamiątką dla mojej rodziny są zdecydowanie wspomnienia, których nikt nie był w stanie nam odebrać. To jest coś, co zostanie ze mną na zawsze.
Czy uważa Pan, że w dzisiejszych czasach pamięć o Stutthof jest wystarczająco pielęgnowana?
Na pewno warto o tym przypominać. Działania muzeum Stutthof czy innych instytucji dbających o pamięć tych wydarzeń zasługują na uznanie. Należy edukować ludzi i przypominać im o tych trudnych czasach. Niekoniecznie tylko poprzez wspomnienia, ale uwzględniając też wymiar naukowo-edukacyjny, po to, aby unikać podobnych sytuacji w przyszłości. I tak, wspomnienia i doświadczenia mojej rodziny nabierają szczególnego znaczenia w kontekście aktualnej sytuacji geopolitycznej. Sytuacja ta nie jest bowiem niczym szczególnie nowym, a sięgając do historii widać, w jaki sposób zazwyczaj kończą się tego typu konflikty, jeśli ktoś odpowiednio wcześnie ich nie zażegna. Badania z zakresu psychologii społecznej pokazują, jak łatwo w sytuacji konfliktu (zwłaszcza na tle narodowościowym) doprowadzić do dehumanizacji drugiego człowieka.
Prof. Michał Harciarek, dziekan Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego; doktor habilitowany psychologii i profesor nauk społecznych.