Diabelski Pamiętnik #5: Posmak euforii
7 min readCzy można wyobrazić sobie lepszy czas na bycie kibicem Manchesteru United? Moja ukochana drużyna właśnie zapewniła sobie skupienie na lidze do końca sezonu oraz (ponownie) strąciła Liverpool z grzędy. Po meczu na Anfield czuć unoszący się w powietrzu posmak euforii – znak, że jeszcze nie wszystko stracone. Czy to jest ten moment, kiedy Czerwone Diabły podniosą się z kolan i wrócą do prezentowania jakiegokolwiek poziomu? Czas na kolejny wpis do Pamiętniczka!
Ostrzeżenie: Niniejsza rubryka jest przeznaczona dla osób o mocnych nerwach. Zawieszając na niej oczy narażasz się na kontakt ze stukrotnie większą, niż dopuszczalna, dawką ironii oraz toksycznego poczucia humoru. Przed lekturą zaparz dzban melisy i sprawdź terminy w poradniach psychologicznych.
Liga Mistrzów? Zbędny balast
Wydaje mi się, drogi Pamiętniczku, że dobrze się stało z tym odpadnięciem United z Ligi Mistrzów. Po co jeździć do jakiejś Turcji czy innej Danii, żeby tylko poprzegrywać? Takie same, a czasem nawet lepsze wrażenia, może zapewnić wycieczka do Londynu, Birmingham, Liverpoolu i każdego innego miasta w Anglii. Jak kraj długi i szeroki, każdy może pokonać Czerwone Diabły. A jaka to korzyść dla środowiska! Lot z Manchesteru do Stambułu to dużo więcej śladu węglowego niż chociażby do Nottingham.
Poza tym Champions League jest passé. Wiecznie pazerna na pieniądze UEFA chce, by biedne angielskie kluby tułały się po Europie, oddając punkty mniej zamożnym rywalom. A przecież w sporcie chodzi o zarabianie pieniędzy, czyż nie? Do tego wystarczy w zupełności Premier League. Co z tego, że zwiedzi się Mediolan, skoro można wpaść do Brighton? Wycieczka to wycieczka, a pochwalić się na Instagramie uroczymi zdjęciami można nawet z Wolverhampton. Zupełnie nie rozumiem fenomenu tych „najbardziej prestiżowych rozgrywek Starego Kontynentu”.
Zostaje jeszcze najważniejsza rzecz, czyli mniejsza ilość spotkań. Odpadając z pucharów można naprawdę sporo zyskać. Piłkarze będą mniej narzekać na zmęczenie, ale za to dostaną te same wypłaty. To jest właśnie cud gospodarczy, na jaki nie zasługujemy! Co więcej, dzięki świeżości być może uda się zaskoczyć Burnley i wywalczyć cenny remis w walce o Top 4. A właśnie, o awans do czołowej czwórki nie walczy się po to, by grać w Europie. To zwyczajna kwestia ambicjonalna – chęć pokazania innym 16 zespołom (a już zwłaszcza temu z Anfield), że są gorsze. Liga Mistrzów to zbędny balast i wierzę, że w przypadku kwalifikacji na przyszły sezon, Manchester United po prostu odstąpi komuś miejsce w tych rozgrywkach. Tak po prostu, żeby pokazać swoją wyższość.
Wtorek odbębniony
Nie oszukujmy się, drogi Pamiętniczku, że wtorkowy mecz z Bayernem miał jakieś większe znaczenie. W oddali już majaczyło Anfield, a poza tym jestem święcie przekonany, że zawodnicy United myśleli o Lidze Mistrzów podobnie jak ja. Nie widzieli sensu w motywowaniu się na spotkanie w rozgrywkach o Puchar Biedronki (LM daleko do prestiżu takiej Ligi Konferencji). W związku z tym miałem (nie)przyjemność oglądać 22 zawodników, wałęsających się przez 90 minut po boisku. Monachijczycy, pewni awansu, zagrali na pół gwizdka, podczas gdy Czerwone Diabły szafowały siłami przed tym, co czekało ich w niedzielę.
Szkoda w tym wszystkim Harry’ego Maguire’a. Widocznie nie jest zbyt lubiany w szatni. W innym wypadku koledzy uprzedziliby go, by nie nadwyrężał zdrowia. Stało się jednak inaczej, a Anglik walczył z rywalami tak zaciekle, że jeszcze przed przerwą musiał schodzić do szatni z naciągniętą pachwiną. Ewidentnie zatajono przed nim założenia wypoczynkowe przewidziane na wtorkowy wieczór. Trudno to tłumaczyć inaczej, niż mściwością Erika Ten Haga, który zapewne przekazywał instrukcje swoim podopiecznym, kiedy obrońca był pod prysznicem. Cóż, jak mówi przysłowie, nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Boleśnie przekonał się o tym Harry.
Oczywiście, nie można odmówić Czerwonym Diabłom talentu aktorskiego. Były momenty, że nawet ja, stary wyjadacz, wierzyłem, że United stawiają się Bayernowi i dążą do zwycięstwa. Na szczęście po bramce Kingsleya Comana porzucili te pozory i oddali się treningowi wydolnościowemu. Bawarczycy podawali piłkę między sobą, a zawodnicy Manchesteru posłusznie biegali między nimi, starając się powtórzyć osiągnięcie Polaków z MŚ 2018 i meczu z Japonią, czyli niski pressing. Udało się to na tyle dobrze, że po końcowym gwizdku nie było mowy o kompromitacji. Pojawiły się za to głosy, że do awansu naprawdę zabrakło trochę szczęścia.
Liverpool na kolanach
W niedzielnym meczu z Liverpoolem sytuacja prezentowała się zgoła odmiennie. Manchester nie tylko potrafił zamknąć dostęp do swojej bramki gospodarzom, ale nawet wyprowadzał groźne kontry. Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, który trener z dwójki Erik Ten Hag – Jürgen Klopp jest lepszym strategiem, to ta potyczka zupełnie je rozwiała. Niemiec przy taktyce zaproponowanej przez byłego szkoleniowca Ajaxu, wyglądał jak dziecko we mgle. Pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, drogi Pamiętniczku, że tego dnia na Anfield rozbiliśmy odwiecznych rywali. Najlepiej oddaje to wynik – potężne 0:0.
Osoba postronna może pomyśleć, że to, co napisałem wyżej, jest bajdurzeniem osoby w deluzji. Nic bardziej mylnego! 34 strzały Liverpoolu, prawie 3 oczekiwane gole po ich stronie, a także 68% posiadania piłki, to statystyki, które można odebrać, jako świadczące o ogromnej przewadze. Ja widzę to inaczej. Erik Ten Hag celowo do tego dopuścił, aby pokazać, że drużyna z Merseyside to tylko wydmuszka. Wszystko to było elementem planu, większej całości. Nie chodziło o to, by pokazać własną siłę (naturalna niderlandzka skromność), lecz uświadomić świat, że potęga Anfield jest wierutnym kłamstwem.
Co zrobił w tym meczu Mohamed Salah? Gdzie był tak chwalony Dominik Szoboszlai? Czy Trent Alexander-Arnold udowodnił, że jest wybitnym kreatorem? Nie wydaje mi się. A przecież przez kontuzję nie zagrał Maguire, a Bruno Fernandes pauzował za kartki. Okazało się, że okrojona kadra wystarczyła na starcie z zespołem, który zdobył w swojej historii zaledwie 1 tytuł Premier League. Całe to prężenie muskułów, powoływanie się na magię Anfield i wypominanie ostatniego 0:7 nie wystarczyło do sforsowania potężnego duetu Varane-Evans. Sorry not sorry.
Siła charakteru
A tak już zupełnie poważnie, to cud, że tego dnia w Liverpoolu nie padła ani jedna bramka. United w tym spotkaniu nie tyle było, co czasami przypominało o swojej obecności. Wyobraź sobie, drogi Pamiętniczku, że naprawdę udało im się stworzyć lepsze okazje do pokonania Alissona. Co z tego, skoro ostatecznie spotkanie skończyło się remisem, a Virgil Van Dijk mógł z czystym sumieniem udzielać wywiadu, w którym ubolewał, że „zwycięstwem była zainteresowana tylko jedna drużyna”. Z bólem serca muszę przyznać mu rację i stwierdzić, że Czerwone Diabły w żaden sposób nie przypominały ekipy z czołówki.
Dość powiedzieć, że najlepszym graczem meczu został Raphael Varane. I to nie dlatego, że miał jakąś fenomenalną interwencję. On po prostu wybijał każdą piłkę, jaka leciała w pole karne Andre Onany. W dodatku środek pola praktycznie w całości zależał od postawy Kobiego Mainoo. Nastolatek po raz kolejny w tym sezonie udowadnia, że ma więcej piłkarskiego IQ niż inni pomocnicy United razem wzięci. Tylko on był w stanie nie tracić futbolówki w co drugim kontakcie. To prawdziwy wstyd, że przyszło mu rozwijać się w takim zespole.
Sprawdza się również to, co pisałem ostatnio o Scotcie McTominayu. Ma fatalną technikę i najbezpieczniej dla drużyny jest wystawić go jak najdalej od własnej bramki. Z drugiej strony to po jego podaniu przed szansą na gola znalazł się Rasmus Hojlund. Mimo wszystko nie zmienia to faktu, że Szkot nie nadaje się do gry na najwyższym poziomie. Podobnie rzecz ma się z większą grupą piłkarzy. Problem tkwi jednak w tym, że mają zbyt wysokie kontakty, by dało się ich łatwo sprzedać. Tym samym jeszcze przez długi czas bezbramkowe remisy na Anfield będą brane z pocałowaniem ręki.
Wesołych Świąt!
Podział punktów na Merseyside to piękny świąteczny prezent od zawodników Manchesteru United. Życzę nam, drogi Pamiętniczku, żeby w tym roku na Old Trafford Mikołaj przyniósł wielkie zmiany na lepsze. W tym miejscu chciałbym także zwrócić się do tych, którzy śledzą moje przygody z Czerownymi Diabłami (miejmy nadzieję, że to jedyny pamiętnik, który podglądacie): życzę Wam, moi drodzy, byście nie zarażali się moim pesymizmem i pamiętali, że sport ma być rozrywką. Cieszcie się radosnymi Świętami, dopóki będą trwać, bo zaraz po nich powróci Diabelski Pamiętnik!
Dla wszystkich, którzy zaglądają czasem do tej rubryki, przygotowałem także drobny upominek. Oto streszczenie wydarzeń z trwającego obecnie sezonu. Są w nim wzloty i upadki, ale nie oszukujmy się, te drugie mają sporą przewagę: