Trzeba wiedzieć, że chce się pisać
10 min readNordine Sekkar – świeżo upieczony student dziennikarstwa na UG, geek a od niedawna także młody pisarz. 14 października w księgarniach ukazała się jego debiutancka powieść fantastyczna „Kroniki Conectora: Geneza”. Porozmawiamy o długiej drodze do wydania książki, inspiracjach, planach na przyszłość i o tym, czego potrzeba, aby spełniać marzenia.
Twoja pierwsza książka już na półkach czytelników. Jak się czujesz jako młody autor, którego twórczość została opublikowana?
Przede wszystkim dobrze się czuję z tym, że w końcu mam prawo nazywać się pisarzem. Może nie takim przez wielkie P, ale młodym autorem tak. Przez cały proces kreowania świata, pisania, a nawet już po nawiązaniu współpracy z wydawnictwem nie czułem jeszcze, że mogę siebie tak nazywać.
Prawo do używania tego terminu dałeś sobie dopiero po premierze?
W zasadzie nawet teraz czuję, że mogę tak o sobie mówić, tylko jeśli tego samego dnia już coś napisałem. Z pełną szczerością wypowiadam to wtedy, gdy jestem produktywny, w innym wypadku czułbym się jak oszust. Ale fakt, że w wieku 18 lat wydałem książkę, uważam za duże osiągnięcie.
O czym są „Kroniki Conectora: Geneza”?
To opowieść o podróżniku czasoprzestrzennym – Conectorze, który postanawia uchronić świat od zapomnienia, pisząc książkę. Wspomnienia ze swojej podróży poprzez historię dziejów spisuje w formie dziennika, a ja jestem w tej konwencji tylko jego skromnym tłumaczem na język polski.
A skoro mówimy o początkach – kiedy pojawiły się w Twojej głowie pierwsze pomysły na tą historię?
Swój świat zacząłem tworzyć sześć lat temu. Wszystko zaczęło się od gry Dragon Ball Xenoverse 2, do której stworzyłem kilka postaci z różnych ras. Poczułem, że chciałbym poznać ich przygody niezależne od fabuły samej gry, więc zacząłem budować im cały świat, historie, odchodziłem coraz dalej od okoliczności, w których powstali. Zacząłem tak naprawdę od kart postaci, które oprócz określania cech takich jak siła, skupiały się na ich pochodzeniu czy motywacjach.
I tak wykiełkował pomysł na złożenie tego w książkę?
Tak naprawdę początkowo moim marzeniem było zrobić z tego serial animowany. Był z tym jednak taki problem, że kompletnie nie umiem rysować ani tym bardziej animować. Natomiast pisanie wydawało się najprostszym sposobem na to, żeby tą opowieść spisać. I jak pomyślałem, tak zrobiłem.
Widzę, że prawdziwy z Ciebie człowiek czynu.
Na początku szło to opornie, bo po prostu spisywałem różne pomysły niekoniecznie ze sobą powiązane. Opowiadania te były dość krótkie i niezbyt wybitne. Paradoksalnie z pomocą przyszła pandemia. Spędzając dużo czasu w domu, „wystrzeliłem” i w stosunkowo niedługim czasie napisałem historię na 800 stron maszynopisu. Najpierw zakładałem, że to materiał na jedną książkę. Szybko jednak zorientowałem się, że przeczytanie tak dużej opowieści zbyt dużo wymagałoby od czytelnika. Podzieliłem ją więc na trzy części.
„Trylogia” brzmi dumnie.
Takie też było moje założenie. Potem zasięgnąłem jeszcze opinii osób, które znały się na procesie wydawniczym i dzięki ich pomocy podzieliłem ją ostatecznie na siedem części. „Geneza” to więc tylko początek. Zaczynamy w niej od historii stworzenia świata i kończymy w starożytnych Chinach, a już w kolejnych częściach przedstawiać będę przygody Conectora w dalszych epokach.
Rozumiem więc, że masz już spisaną całą historię i teraz zajmujesz się szlifowaniem?
Dokładnie. Obecnie dopracowuję drugą książkę, a w głowie kiełkują mi pomysły na dopracowanie konceptów tego, co będzie dalej. Myślę, że to podejście jest również dobre ze względu na to, jak długo trwa sam proces wydawniczy.
Okazało się, że jest bardzo dużo osób, które chciały mi pomóc spełnić to marzenie. Opowiadałem o nim każdemu, kto chciał mnie słuchać.
Opowiedz proszę jak to u Ciebie wyglądało.
Kiedy Geneza była już gotowa uznałem, że nie mogę tego zostawić w szufladzie. Wysłałem więc ją do 15 wybranych wydawnictw. To czekanie było najgorsze. Z jednej strony sama niepewność, czy ktoś będzie moją książką zainteresowany, a z drugiej świadomość, że na tym etapie nie mogę już niczego edytować, zmieniać. Mijały tygodnie, a ja musiałem czymś się zająć, więc usiadłem do dopieszczania drugiej części.
Jak długo czekałeś na odpowiedź?
Niektóre z wydawnictw prawie od razu dały mi znać, że materiał do nich dotarł i się z nimi zapoznają. Potem były długie miesiące czekania, w trakcie których rozważałem także self-publishing. Założyłem zrzutkę i tu okazało się, że jest bardzo dużo osób, które chciały mi pomóc spełnić to marzenie. Opowiadałem o nim każdemu, kto chciał mnie słuchać. Moja mama także bardzo mnie wspierała i promowała, gdzie mogła. Ostatecznie wszystko się świetnie ułożyło, bo po pół roku odezwało się do mnie gdyńskie wydawnictwo Novae Res i zaproponowało wydanie mojej książki w modelu subsydiowanym, więc zebrane pieniądze przeznaczyłem na swój wkład.
Jak wygląda taki model współpracy?
W dużym skrócie: wydawanie młodego, nieznanego autora wiąże się dla wydawnictwa z pewnym ryzykiem, więc proponują oni udział w kosztach przygotowania książki. Taka umowa zapewnia wsparcie wydawnictwa w zakresie redakcji i przygotowania jej do druku, samej produkcji oraz dystrybucji. Ja otrzymuję profesjonalne wsparcie, udział w zyskach oraz swoją pulę książek do sprzedaży lub wykorzystania do promocji.
W tym wydawnictwo Ci nie pomaga?
Działania marketingowe ze strony wydawnictwa są jednak dość ograniczone – na przykład do wysyłania książek do autorów blogów. Organizacją spotkań autorskich, promocją w księgarniach i bibliotekach, czy udziałem w konwentach i tym podobnych muszę zająć się sam. Ostatnio brałem udział w gdyńskim MiniCon jako gość panelu na temat debiutów w fantastyce, a w księgarni Vademecum odbyło się moje pierwsze samodzielne spotkanie autorskie.
Magia, technologia, bogowie, kosmici – mimo tak różnorodnej mieszaniny pozostaje to spójne. Do tego właśnie dążę w swojej twórczości.
Wracając do samej książki – jaki jest świat Conectora?
Postanowiłem nie kreować go od zera, więc bazowałem na historii, geografii i kulturach naszego świata, dodając do nich elementy fantastyczne – bogów, demony, magię. Oczywiście także samą ideę podróży czasoprzestrzennych.
Wspomniałeś o Dragon Ball. Skąd jeszcze czerpiesz inspiracje?
Największą moją inspiracją były „Wykłady Profesora Niczego” Mietczyńskiego. Jego proces przechodzenia przez różne epoki – tu akurat literackie – bardzo do mnie przemawia. Jednocześnie lubię ten sposób narracji, taki przystępny, bez nadęcia, dzięki któremu czytelnik może się nawet czasem utożsamiać z tym, o czym i jak pisze. Poczuć w nim człowieka. To na pewno wpłynęło na mój własny styl.
Natomiast fabularnie najwięcej inspiracji czerpię z anime, np. „Baki” i serii superbohaterskich jak DC czy Marvel. Zwłaszcza pod kątem pisania scen akcji. Podoba mi się też to, że takie uniwersa nie boją się miksować tematów. Magia, technologia, bogowie, kosmici – mimo tak różnorodnej mieszaniny, pozostaje to spójne. Do tego właśnie dążę w swojej twórczości.
Czyli Twoją receptą na powieść jest czerpanie z różnych koncepcji, wrzucenie tego do kotła i stworzenie harmonii?
Dokładnie. Mam w swoim świecie na przykład rasę malutkich stworzeń, które żyją w gigantycznej cywilizacji w dżungli amazońskiej. Tu można dostrzec inspiracje „Gwiezdnymi Wojnami” i „Atakiem Tytanów”. Lubię czerpać z różnych źródeł kultury i mieszać je na swój sposób.
Książki dalej są dla Ciebie przystankiem na drodze do czegoś większego, czy może pisanie stało się już celem samym w sobie?
Na początku faktycznie to miał być taki jeden krok. Napisanie wielkiej książki, która będzie sukcesem, a Netflix będzie mnie błagał o prawa do ekranizacji (śmiech). Ale z czasem faktycznie po prostu polubiłem pisanie i uznałem, że to jest moja droga. Marzenie o własnym uniwersum cały czas jest, wiadomo. Marzą mi się gry, musicale czy nawet filmy kinowe. Napisałem już na przykład scenariusz do pilota serialu.
Do kronik czy do czegoś innego?
To miałaby być bezpośrednia kontynuacja serii książkowej w formie serialu animowanego. Chcę po prostu mieć ten świat, zarysowany mythos, postacie i móc na jego bazie tworzyć i rozwijać dalej uniwersum. Zaprojektowałem na przykład system RPG, na podstawie którego prowadziłem kampanie, także staram się próbować swoich sił w różnych mediach. Daje mi to poczucie, że nie muszę się zamykać w konwencjach typowo książkowych, że mogę być elastyczny.
Jeśli dasz sobie prawo do pisania szitu, to za którąś próbą może się okazać, że to już nie jest szit, tylko coś naprawdę dobrego.
Jak przy tak dużych ambicjach i planach znajdujesz się na studiach? W tym roku zacząłeś przecież Dziennikarstwo.
Studia to dla mnie kolejny etap edukacji. Mam duże marzenia, ale mimo wszystko książki to wciąż hobby, to jeszcze nie ten poziom, na którym mógłbym się z pisania utrzymywać. Dlatego chciałbym też znaleźć jakąś bardziej „normalną” pracę – stąd studia. Godzenie jednego z drugim nie jest takie trudne. Jedni spędzają swój wolny czas na graniu w gry czy oglądaniu seriali, a dla mnie to półtorej godziny dziennie spędzone na pisaniu jest tym, co sprawia i przyjemność, i satysfakcję.
Dużo mówisz o byciu konsekwentnym i regularności. Jakie jeszcze miałbyś rady dla tych, którzy czują, że mają w sobie historie do opowiedzenia, ale nie do końca wierzą w swoje możliwości?
Po prostu trzeba wiedzieć, że chce się pisać. Jeśli podchodzi się do tego tak „od święta” to nic z tego nie będzie. No chyba, że ktoś po prostu chce pisać dla siebie, do szuflady i to mu wystarcza. Wtedy faktycznie to mogą być zrywy. Ale kiedy podejmie się tę decyzję, to najważniejsze to po prostu pisać. To może być totalnie do niczego, te pierwsze drafty mogą być na poziomie przedszkolaka, który się dorwał do klawiatury. Ale im więcej będzie się pisać, przepisywać, edytować, zmieniać i jeszcze raz pisać, tym większe szanse na to, że wyjdzie z tego na końcu coś wspaniałego. I że nie spędzi się na tym sześciu lat.
Piszesz ciągiem, czy na przykład jednego dnia nachodzi Cię wena na scenę akcji, a potem na coś spokojniejszego i tak przeskakujesz między rozdziałami?
Wolę pisać chronologicznie. Często jest tak, że wpadam w taki stan pisarskiego flow i mój mózg nie nadąża za myślami spisanymi już na kartce. Czasem jest to zgubne, ale chyba dzięki temu nigdy nie doświadczyłem jeszcze czegoś takiego jak writer’s block. Nie siedzę nad pustą kartką tylko piszę, a dopiero potem patrzę jaki z tego wyszedł syf (śmiech). Wyjątkiem jest sytuacja, kiedy wpadnie mi do głowy pomysł na dopracowanie, przepisanie tego, co już napisałem wcześniej, to oczywiście wtedy przeskakuję do tyłu i zmieniam.
Coś jeszcze byś zmienił w swojej drodze do wydania książki?
Na pewno to, do ilu wydawnictw wysłałem swoją książkę. Teraz na pewno próbowałbym do większej ilości. Krzysztof Piersa powiedział coś takiego, że z wydawnictwami jest jak z randkowaniem na tinderze. Na początek zagadujesz do wielu, żeby mieć jakiekolwiek szanse, a dopiero po tym pierwszym zapoznaniu wybierasz z kim chcesz się związać. Żeby nie skończyć tak jak ja, że po prostu biorę, co dają. Ale fakt jest też taki, że z jedną książką już na koncie będę miał większe szanse na zainteresowanie ze strony innych wydawnictw, więc na pewno nie żałuję, że się na to zdecydowałem.
Co jest według Ciebie najtrudniejsze w pisaniu?
Najtrudniej jest oddzielić ocenę swojego pisania i samego siebie. Nie można porównywać wartości tekstu z tym, ile jestem wart jako człowiek, bo można się załamać. Wiadomo, że jest to dzieło, w które wkładasz całe serce, krew, pot i łzy, ale mimo wszystko to dalej jest tylko tekst. I na początku pisze się kiepsko. Ale jeśli się tym zrazisz, to już nic dalej nie napiszesz. A jeśli dasz sobie prawo do pisania szitu, to za którąś próbą może się okazać, że to już nie jest szit, tylko coś naprawdę dobrego. A to jest największa nagroda.
Czyli przyjmować pochwały, ale nie odbierać zbyt osobiście krytyki?
Z krytyki można wiele wyciągnąć, więc nie można jej unikać. Różne osoby mają różne punkty widzenia i mogą przekazać Ci coś ważnego, czego sam nigdy nie zobaczysz. Ale pamiętać, że ta ocena dotyczy tego konkretnego tekstu, a nie Ciebie jako całości. Dzięki temu dalej chce się pisać, a najważniejsze jest to, żeby nie pisać wbrew sobie.