„Fucking Bornholm” jako najgorsza majówka ever
6 min readNiech nikogo nie zwiedzie duńska wyspa w tytule. „Fucking Bornholm” to bardzo polski film, z bardzo polskimi bohaterami, o bardzo ludzkich problemach, których ujście musiało się znaleźć, nie kiedy indziej, jak podczas wakacyjnego wyjazdu.
Zaczęło się od oryginalnego serialu audio stworzonego przez Empik GO, którego wyraźna reklama pojawia się później w samym filmie. W rolach głównych tamtego projektu mamy: Magdalenę Różdzkę, Michała Czerneckiego, Leszka Lichotę i Olgę Kalicką. Po sukcesie słuchowiska postanowiono pójść o krok dalej i nakręcić na jego podstawie audiowizualną pełnometrażówkę. W obu produkcjach za scenariusz odpowiada Anna Kajzerak, która filmowej produkcji jest też reżyserem.
KIERUNEK: BORNHOLM
„Fucking Bornholm” opowiada historię przyjaciół – Mai, Huberta i Dawida, którzy od kilku lat w czasie majówki wypływają na duńską wyspę. (Tak naprawdę sceny nagrywane były nad polskim morzem, m.in. w Koszalinie) Dwoje pierwszych bohaterów to małżeństwo ze „starszym niż Tinder” stażem, którzy w podróż zabrali również dwoje synów – Wiktora i Eryka. Z Dawidem para zna się jeszcze ze studiów prawniczych. On to niedawno rozwiedziony ojciec Kaja, którego matka niechętnie, po raz pierwszy od rozstania, puściła na wyjazd z byłym partnerem. Do stałej, wyjazdowej konfiguracji dołącza nowa dziewczyna Dawida – studentka ostatniego roku psychologii – Nina. Siedem osób, dwie przyczepy campingowe i jedna mała wyspa sprawiają, że chcąc nie chcąc, tworzy się tłok, stopniowo kumulujący frustracje, docinki i wzajemną gorycz bohaterów do siebie. A jej czarą staje się tajemnicze zajście między dziećmi pierwszej nocy.
Z kadrów bije majówka. Mamy małą zabawę światłem, które raz przedostaje się do środka pomieszczeń, oświetlając bohaterów, raz w postaci rozwieszonych przy kamperach lampek rozjaśnia mrok wieczoru, a innym razem staje się kolorowymi reflektorami w jednym z bornholskich barów. Ciepłe, wyblakłe, niebiesko-żółte kadry nastawione są na postaci, gdzie najwięcej roboty w dalszym planie robi naturalny wygaszacz ekranu – horyzont. On z każdym wschodem i zachodem słońca maluje kolejne sceny i dodaje im przy tym uroku pierwszych, prawie letnich wyjazdów.
BO JAK NIE ONA TO KTO?
Głównym wątkiem wybrzmiewającym w tym filmie jest obraz współczesnej matki polki Mai, w której postać wciela się znakomita Agnieszka Grochowska. Tę bohaterkę się zna lub kojarzy. Widzimy ją we własnych domach, w rodzinie sąsiadów, znajomych, krewnych. Kobietę, która porzuca karierę, by zająć się domem, a właściwie tym domem być – dla synów, dla męża, jednak w ostatniej kolejności, lub nawet nie, dla siebie. Przedstawia się matkę, która zrobi wszystko dla swoich dzieci. Żonę, która to piwo przyniesie, to obiad zrobi, to posprząta i dziećmi się zajmie, a w zamian za to od małżonka usłyszy, że jakby chciała, to by czas na tę siłownię jeszcze znalazła. Człowieka, od którego narzucona rola społeczna wymaga wszystkiego. Nazywając to wszystko normą. A bohaterka czuje, że dłużej tak nie pociągnie. Że to nie dla niej — składanie rodziny za każdym razem w całość, uciekanie od obrazu jej rozpadającego się małżeństwa, udawanie, że takie życie jej właśnie odpowiada. I z każdą kolejną godziną oraz nawarstwiającymi problemami powoli się kruszy, by w końcu powiedzieć dość.
„KAŻDY ZWIĄZEK MA SWÓJ TERMIN WAŻNOŚCI”
Problem, jaki podejmuje ten film to trudy komunikacyjne, których przykładów w postaci relacji obu par można zauważyć sporo. Małżeństwo Mai i Huberta, granego przez Macieja Stuhra opiera się na niedopowiedzeniach, przemilczaniu i drobnych pstryczkach w nos, których zbyt duże nagromadzenie w jednym momencie powoduje niespodziewane wybuchy złości i żalu. Postać Stuhra jest zapatrzonym w rowery i przyczepę materialistą, który wszystko to, co nie po jego myśli odbiera za ujmę. Bohaterowie nie umieją działać zespołowo, choć zgrywają tego pozory. Nie potrafią się wzajemnie wspierać. Ich pogląd na tę umiejętność w relacji kończy się na rzucaniu w kółko: „to nie jest twoja wina” czy „spokojnie”. Ona zamyka się ze swoim emocjami w przyczepie, a on idzie pobiegać. On nie potrafi przyznać się do błędu, a ona trzaska zepsutymi drzwiami. Tak wygląda ich język komunikacji. Język, w którym nawet dzieci zauważają błędy i toksyczność, przez co zadają pytania o rozwód.
Druga para wyjazdu poznała się na popularnej aplikacji randkowej. Początkowo wydają się zgodni, beztroscy w swoim szczęściu i świeżym zakochaniu. Jednak szybko wychodzi nie do końca przepracowany ze strony Dawida, w którego wciela się Grzegorz Damięcki, rozwód i rozbieżny z nową partnerką pogląd na ich relacje. Dla Niny, granej przez Jaśminę Polak, to otwarty związek, bez zobowiązań, gdzie w każdej chwili może swipnąć kogoś innego w prawo. On twierdzi, że taki układ mu odpowiada, jednak w jego planach na przyszłość ze studentką psychologii występują już dzieci. Przepaść pokoleniowa tylko popycha tę relację w kąt pełen lekceważenia, niezrozumienia, a na końcu spakowanej walizki. A gdzieś w tym wszystkim znajduje się również syn z poprzedniego małżeństwa Dawida — Kaj. Ta relacja ojca z synem prezentuje niemoc, nieumiejętność, a przez to rozczarowanie głównego bohatera samym sobą i jego podejściem do ojcostwa.
KOMEDIO-DRAMAT POLSKICH PROGÓW
„Fucking Bornholm” tworzy dziwny dysonans poznawczy między odbiorcą a fabułą. Z jednej strony mamy scenariusz, który nie w pełni rozwijał każde, znaczące do dalszego zrozumienia wątki, co równa się niedania wszystkim bohaterom tego samego czasu ekranowego. Momentami wrzucał w sytuacje i postawy, gdzie odbiorcy pozostawia się łączenie obrazu z własnymi przypuszczeniami czy domysłami. To nie pozwala na pełne utożsamienie się z całą podawaną na ekranie historią. Z drugiej jednak strony, wątki, które rozbudowane zostały, autentyczność i naturalność oddają już bardzo dobrze. Skaczę się w nich z komedii i uśmiechu narysowanego na twarzy widza przez abstrakcje sytuacyjne albo dobrze znane absurdy dnia codziennego (również za pomocą ścieżki dźwiękowej w postaci orkiestrowych melodii) w dramat, przeważając szalę na tę stronę.
Bo ten film odkrywa to, co niewygodne. Pokazuje, że popadamy i jesteśmy zbudowani z tych schematów i stereotypów, które sami krytykujemy czy uważamy, że odrzucamy. Przedstawia jak wiele problemów tworzyć może brak umiejętnej komunikacji. Od wychowania seksualnego zaczynając, na artykułowaniu swoich potrzeb i granic kończąc. To jest obraz słabości. Tego, że jako ludzie jesteśmy zbudowani z wad, krzywd i negatywów. To one, nieprzepracowywane tylko pielęgnują ból, który w pewnym momencie wytoczy się z człowieka niczym lawina albo wysypie jak piasek z ręczników plażowych bohaterów.
„Generalnie, jeżeli ktoś ma odwagę powiedzieć prawdę, nawet jeżeli jest to trudne, to super” – taka uwaga pada w jednej ze scen w stosunku do dzieci. I to piękna mądrość, puentująca tę produkcję. Bo prawda, mimo że może być, tak jak w przypadku bohaterów: trudna, nieprzyjemna czy niechciana staje się, jak wykrzyczenie tego tytułowego „Fucking” – wyzwalająca.