„Małe kobietki”, reż. Greta Gerwig – recenzja
5 min readPowieść Małe kobietki Louisy May Alcott oraz jej trzy kontynuacje (Dobre żony, Mali mężczyźni, Chłopcy Jo) skradły serca czytelników na całym świecie. Mimo iż powstały w XIX wieku, to wciąż cieszą się dużą popularnością. Można wręcz rzec, że stały się kultowe oraz stanowią nieustanną inspirację dla wielu twórców. Świat kinematografii od wielu dekad tworzy coraz to nowsze remaki. Pierwszy film powstał już w 1918 roku, a ostatni (póki co) w 2019. To właśnie ona, najnowsza produkcja Małych kobietek, dzisiaj zakróluje. Jak wypadła na tle pozostałych filmów?
Przed filmem z 2019 roku powstały cztery inne wersje, jak i również trzy seriale. To niesamowite na ile sposobów można ukazać jedną historię. To świadczy nie tylko o wysokiej pomysłowości twórców, ale także o niewyczerpanym źródle natchnienia, jakim w rzeczywistości są Małe kobietki – ponadczasowe i nieśmiertelne. Wydawnictwa również okazały się bardzo łaskawe dla tych powieści. Powstają coraz to nowsze wydania, dzięki którym książki te odżywają i mogą je poznać współczesne pokolenia. O Małych kobietkach jest bardzo głośno, kto ich nie zna, ten powinien czym prędzej nadrobić zaległości!
Greta Gerwig za swój film otrzymała wiele nominacji i nagród. Małe kobietki w jej reżyserii zdobyły Oscara w kategorii Najlepsze kostiumy. Stroje w rzeczy samej godnie i autentycznie odwzorowywały XIX wiek. A co z fabułą, akcją i grą aktorską? Czy zasłużenie nie otrzymały innych nagród, pomimo licznych nominacji?
Jeżeli ktoś nie zna całkowicie fabuły Małych kobietek (Cóż za nikczemność!), to łaskawie napomknę, z czym może mieć do czynienia. Otóż jest to opowieść o czterech siostrach – Meg (Emma Watson), Jo (Saoirse Ronan), Beth (Eliza Scanlen) i Amy (Florence Pugh). Te młode damy starają się urozmaicać swój czas wieloma przygodami, chcąc tym samym zapomnieć o biedzie i nieobecności ojca. Pan March walczy w wojnie secesyjnej, zaś Pani March stara się zrobić wszystko, aby córkom niczego nie brakowało i żyły szczęśliwie. Nie jest to jednak tak przykra opowieść, jak mogłoby się wydawać. Dziewczęta przeżywają wspólnie niezapomniane chwile, a towarzyszy im w tym wszystkim Teddy Laurence (Timothée Chalamet), pieszczotliwie nazywany Lauriem. Jest więc to zlepek historii na przestrzeni wielu lat. Film został nakręcony z perspektywy Jo, która pracuje w Nowym Jorku, jako nauczycielka. Powraca jednak w rodzinne strony i wspomina młodzieńcze lata. To, co minęło, przeplata się z teraźniejszością i aktualnym losem sióstr.
Sposób przedstawienia fabuły różni się nieco od kart powieści, a także poprzednich filmów. Nie jest to zatem typowy remake. Z jednej strony to dobrze, gdyż tworzy zupełnie nową historię i przedstawia ją z innego punktu widzenia. Mimo wszystko początkowo nudził i rozczarowywał. Dopiero z czasem zaczął nabierać tempa, znaczenia i pokazywać to, co skrywa najlepszego.
Saoirse Ronan, znana z takich produkcji jak Nostalgia anioła, Lady bird, czy też Na plaży w Chesil, doskonale odnalazła się w roli Jo March. Jako główna bohaterka świetnie poprowadziła fabułę i ukazała postać tak, jak wykreowała ją sama Alcott. Uwydatniła temperament Jo, jej lekko chłopięcy sposób bycia, ekstrawertyczność i nieposkromiony artystyczny dar. Wielka szkoda, że nie została za swą grę aktorską nagrodzona. Z kolei Timothée Chalamet nie odnalazł się w roli Lauriego. Moim faworytem w tej roli pozostaje niezmiennie Christian Bale, który wcielił się w tę postać w 1994 roku. Chalamet zarówno jako dorosły już człowiek, jak i również w przebitkach z przeszłości – nieustannie wygląda jak dziecko. W niczym nie przypomina eleganta, który lubi płatać figle, ani dżentelmena, który łamie zasady. Nie zagrał charyzmatycznie, z przekonaniem i wyczuciem, choć tego wymagała ta rola. Jako jedyna główna rola męska w tym utworze, powinien być wyrazisty, a był nijaki i mdły. Dużo lepiej wypadła Emma Watson, która już zawsze w głowie widza pozostanie Hermioną, czy też Meryl Streep, choć pojawiała się jedynie epizodycznie. Proszę zatem sobie wyobrazić, jak bardzo rola Lauriego została źle obsadzona.
Ten film to prawdziwa rewolucja i to nie tylko ze względu na ponadczasowość i wyjątkowość fabuły. Jest to film o kobietach, dla kobiet i stworzony przez kobiety. Myślę, że to pewnego rodzaju swoisty przekaz. Środowisko filmowe od początku istnienia kinematografii zostało zdominowane przez mężczyzn. W znacznej większości przez białych mężczyzn. Jedynie pięć razy w historii Oscarów kobieta była nominowana za reżyserię, nie marząc nawet o wygranej. Natomiast jeśli filmy kręcone przez kobiety nie dostają nominacji do najważniejszych nagród, to istnieje większe prawdopodobieństwo, że reżyserki otrzymają mniejsze finansowanie kolejnych produkcji. Zatem utwierdzi producentów w przekonaniu, że kobiety nie potrafią kręcić wysokobudżetowych filmów. Spowoduje to, że młode kobiety, próbujące zrobić karierę w tej branży, będą musiały walczyć z większymi uprzedzeniami i wątpliwościami, czy starać się zdobyć zawód zdominowany przez płeć męską. Pojawia się więc Greta Gerwig, która walczy ze stereotypami i tworzy świetny film. Nieprzypadkowo producentką Małych kobietek jest również kobieta. To film opanowany przez kobiety, symbolizuje mały bunt i sprzeciw. Tak ja go odbieram. Krytyk filmowy, Tomasz Raczek, na łamach portalu Filmweb napisał: Ten film ogląda się tak jakby samemu pisało się powieść: taką, której zakończenia nie zna się w momencie obmyślania akcji. Docenią kobiety. Te nowoczesne!
Sądzę, że to jedna z lepszych zekranizowanych powieści Alcott. Gdyby można było wyciąć najlepsze niuanse z pozostałych filmów i wstawić je w tę produkcję – powstałoby arcydzieło. Zdarzyły się drobnostki, które nie podbiły mojego serca, lecz przymykając na nie oko i odwołując się do całości, uważam, że to bardzo dobry film – godny polecenia.