Love story pewnego zombie
3 min readApokalipsa? Zombie? Myślicie, że widzieliście już wszystko? „Wiecznie żywy” w reżyserii Jonathana Levine’a z pewnością was zaskoczy. Nietuzinkowa historia i humor jakiego brakuje niejednej komedii. Okazuje się, że i zombie potrafią kochać.
Zombie R, główny bohater filmu, różni się od swoich pobratymców. Pamięta tylko pierwszą literę swojego imienia, mieszka w samolocie, zbiera winylowe płyty i wciąż ubolewa nad swoim życiem. W samotności słucha „Missing you” Johna Waite’a. Pewnego dnia, podczas łowów, R poznaje Julie, którą ratuje z rąk swoich spragnionych towarzyszy. Dziewczyna ożywia jego martwe serce. Tu pasowałby cytat z klasyka – „Miłość rośnie wokół nas”, ale w świecie gdzie martwi wstają z grobów nic nie jest proste.
„Wiecznie żywy” to „Romeo i Julia” w wersji postapokaliptycznej. Ona (Teresa Palmer) – córka przywódcy ocalałych ludzi, polujących na zombie. On (Nicholas Hoult) – intrygujący i czarujący zombie, który zjadł mózg jej chłopaka. Razem słuchają Guns’n’Roses i Bruce’a Springsteena, jeżdżą czerwonym BMW, balansując gdzieś na granicy zdrowego rozsądku. Rzeczywistość prędzej czy później musi ich dopaść. Bohaterów ścigają nie tylko ludzie ojca Julie – w tej roli John Malkovich – ale też Szkieletony („Bonies”), czyli okrutniejsze odpowiedniki zombie. Wiadomo, nie od dziś, że miłość łatwa nie jest.
Film Levine’a to próba odmitologizowania motywu zombie i apokalipsy. Bohater sam przyznaje, że nie jest ważne jak doszło do tego, że na świecie pojawły się zombie. Nie sposób porównywać go do„Nocy żywych trupów”, „Martwicy mózgu” czy „Resident Evil”. „Wiecznie żywy” to połączenie melodramatu i horroru, okraszone czarnym humorem. Twórcy serwują widzowi nietuzinkową komedię, która przypadnie do gustu nawet zagorzałym fanom klasycznych zombie.
Choć charakteryzacja nieumarłych woła o pomstę – tu przytoczyć można dla porównania świetną robotę charakteryzatorów serialu „The Walking Dead” – wspomniane Szkieletony to ukłon w stronę klasyków gatunku. Pożerają wszystko co znajdzie się w ich zasięgu i nie bawią się w uczucia. Zombie, tacy jak R, niewiele różnią się od ludzi, co ułatwiło pracę reżyserowi w ich późniejszej transformacji. Z całą pewnością brakuje choć kilku efektów specjalnych.
Dobrą pracę wykonali natomiast twórcy podczas castingu. Palmer i Hoult tworzą zgrany duet, zręcznie uwiarygodniając – o ironio! – całą historię. Julie jest jednocześnie wprawioną wojowniczką i zakochaną nastolatką czekającą na swojego ukochanego. R, wiecznie zblazowany z osobliwym gustem muzycznym, to postać która zostaje w pamięci na dłużej. John Malkovich nie dostał od reżysera dużego pola do popisu. Jego postać nie wnosi nic ciekawego.
Miłość triumfuje nawet w czasach zarazy. Jak się okazuje zombie mogą kochać nie gorzej niż wampiry czy wilkołaki. Każda potwora znajdzie swego amatora. Polecam nie tylko fanom nieumarłych, ale też wszystkim tym, którzy mają ochotę na dużą dawkę niewymuszonego i oryginalnego humoru.