Kto jest najlepszym kanciarzem?
3 min readW tym roku nominowane do Oscara są historie aż trzech oszustów. Jest przebojowy Jordan Belfort z „Wilka z Wall Street”, jest Ron Woodroof, społecznik z „Witaj w klubie”. Jednak największe zamieszanie spowodowała opowieść o Irvingu Rosenfeldzie – nominowany w 10 kategoriach „American Hustle”.
Zanim dane nam będzie ujrzeć głównego bohatera i wciągnąć się w wir akcji, zostajemy ostrzeżeni: „niektóre z tych sytuacji naprawdę miały miejsce”. I faktycznie, fabuła filmu oparta jest na prawdziwych wydarzeniach z przełomu lat 70. i 80. Mowa o kontrowersyjnej operacji Abscam, mającej na celu uchwycenie skorumpowanych polityków.
Rosenfeld (Christian Bale) oficjalnie jest właścicielem pralni w Nowym Jorku. Nieoficjalnie – oszustem z sukcesami. Handluje podróbkami dzieł sztuki, oferuje pożyczki, przekręcając ludzi na grube pieniądze, w dodatku udaje mu się uniknąć kary. Gdy poznaje Sidney (Amy Adams) zaczyna zarabiać jeszcze więcej, bo okazuje się, że ukochana jest równie „utalentowana”. Romans kwitnie, interes tak samo, dopóki kochankowie nie wpadają w wyniku podpuchy agenta FBI, Richie’go DiMaso (Bradley Cooper). Nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby wziąć nogi za pas, jednak w życiu Irvinga ważne są nie tylko pieniądze, ale i… syn, którego nie pozwoli mu zabrać histeryczna i nierozgarnięta żona, Rosalyn (Jennifer Lawrence). Prowadzący do tej pory wygodne, podwójne życie naciągacz postanawia współpracować z „federalnym” i zabawa się zaczyna.
Co do gry aktorskiej, można mieć mieszane uczucia. Najlepiej wypada Christian Bale. Mimo narcyzmu i impulsywności, granej przez niego postaci nie sposób nie polubić. Należy też wspomnieć o sporym poświęceniu aktora, jeśli chodzi o przemianę do roli – przytył 18kg przy czym nabawił się uszkodzenia dwóch kręgów w kręgosłupie. Druga wyróżniająca się kreacja to rola Jennifer Lawrence. Można jednak mieć obawy, że powoli przylega do niej łatka tej, która gra „kobiety z problemami”. Gorzej jest już, jeśli chodzi o Bradleya Coopera. W „American Hustle” jest on… cóż, Bradleyem Cooperem – przystojny, uśmiechnięty, czarujący, wygadany i na tym koniec. Żadnych fajerwerków. A za absolutny minus filmu można uznać Amy Adams. Jej postać jest bezbarwna, nie wzbudza żadnych emocji (wykreowana jest na kobietę, której wszyscy pragną). Samą aktorkę można określić jako gorszą wersją Nicole Kidman – mniej piękna, mniej utalentowana, mniej wdzięku i mniej ruda.
Z racji czasu akcji, reżyser David O. Russell, mógł zabawić się stylem przełomu dziesięcioleci. Ale jak się zabawił! Bohaterowie noszą kiczowate, kolorowe ubrania, koszule rozpięte do połowy, tandetne zawieszki, układają włosy w przedziwne kompozycje, jeżdżą klasycznymi samochodami z tamtych lat… A to wszystko w rytmie disco! Klimat został oddany wyśmienicie.
Jak zatem film wypada jako całokształt? Niestety, może stać się ofiarą swoich oscarowych nominacji. Od tak wyróżnionego dzieła widz oczekuje niesamowitych emocji, niebanalnej historii, „tego czegoś”, co powoduje, że zapamiętamy je na dłużej. „American Hustle” jest dobry, ale tylko dobry. Ogląda się przyjemnie, ale bez wypieków na twarzy, czegoś mu brakuje. Dlatego film mogę polecić, ale lepiej nie spodziewać się cudów.