Wielki spór o „Wojny płci”
3 min readHistoria meczu tenisowego z 1973 r. bez wątpienia stanowi świetną bazę na film. Billie Jean King była jedną z największych gwiazd sportu. Jej życie można by określić mianem słodko-gorzkiej opowieści. Czy w przypadku „Wojny płci” producenci podołali zadaniu?
Historia zaczyna się od zarysowania osobowości głównych bohaterów. Widzimy Emmę Stone jako Billie Jean King. Przedstawiono ją jako lekko odsuniętą od towarzystwa, wyciszoną postać, która woli działać niż mówić. W opozycji do jej charakteru odnajdujemy drugą legendę tenisa, którego zagrał Steve Carell. Bobbie Riggs w jego wydaniu to charyzmatyczny, uzależniony od hazardu, dowcipny szowinista. O ile Carell zdał się świetnie odnaleźć we własnej roli, o tyle Stone sprawia wrażenie błądzącej gdzieś między ustalonym z góry scenariuszem, a oczekiwaniami wobec roli, której się podjęła.
Konflikt między płciami ukazany w filmie porusza głównie wątki feministyczne. Billie Jean nie zgadza się na to, by kobiety w tenisie zdobywały znacznie mniejszą nagrodę pieniężną od mężczyzn. Nie jest to jednak nieuzasadniony protest zirytowanej kobiety, ponieważ damski tenis cieszył się ówcześnie równie dużym zainteresowaniem. Kiedy dociera do niej, że argumenty organizatorów są seksistowskie postanawia zrobić alternatywny turniej tenisa i pociąga za sobą rzesze kobiet. O ile w teorii brzmi to niemalże heroicznie, o tyle w praktyce reżyser filmu ukazał to jako prostą czynność. Billie i jej menadżerce nie towarzyszyły większe komplikacje – krótko mówiąc, widz może odnieść wrażenie, że wątek został mocno uproszczony i naciągnięty.
„Wojna płci” jest produkcją poruszającą walkę o równość nie tylko w sferze damsko-męskiej. Drugą kwestią najbardziej uderzającą oglądających jest wątek homoseksualizmu. Widzimy rodzące się uczucie między King, a fryzjerką Marilyn, którą zagrała Andrea Riseborough. Postać Marilyn raczej nie wnosi do filmu zbyt wiele, poza faktem, że dzięki niej Billie odkrywa swoją prawdziwą seksualność. Brawa należą się jednak za ukazanie jak sytuacja odbiła się na mężu King, granego przez Austina Stowella. Mimo, że jest on postacią drugoplanową doskonale oddał emocje zdradzanego męża, rozdartego między oddaniem żonie, a własnym bólem.
Jonathan Dayton i Valerie Faris odpowiadający za reżyserię postarali się za otoczką tenisa poruszyć jedne z najbardziej kontrowersyjnych współcześnie tematów. Film pokazuje, że coś co było tematem trudnym w latach 70 nadal jest aktualne. Nie da się uniknąć wniosku, że producenci chcieli zmusić widza do myślenia, a nawet zasugerować jak powinno się postrzegać feminizm i homoseksualizm. Mocno skrótowo ukazane zostały sposoby walki ze stereotypami i wplecione w nie na siłę ironiczne wątki. Skutkuje to tym, że widzimy rozmieniony na drobne scenariusz, nieskładne sceny, lekko mdłe wątki romantyczne i mocno okrojone szowinistyczne skróty myślowe.
Podsumowując „Wojna płci” to zadowalający, stosunkowo zabawny, z przyjemnymi dla oka kadrami i momentami zaskakującymi dialogami film. Nie sprawia jednak piorunującego wrażenia jakiego można by oczekiwać. Oglądając go, aż chce się powiedzieć – co za dużo to nie zdrowo. Nie uniesiono godnie wszystkich problemów z jakimi postanowiono się zmierzyć. Nie ustępuje to jednak faktowi, że ta historia wydarzyła się naprawdę i zapisała się w biegu historii. Nawet jeśli interpretacja twórców filmu nie każdemu przypadnie do gustu, to można go uznać za pozycję wartą obejrzenia.