Keanu i 47 roninów
3 min readW trakcie kręcenia „47 roninów” zawirowań było tak wiele, jak przy mało którym filmie. Przekroczenie budżetu o ponad 25 milionów dolarów, odsunięcie od projektu pierwotnego reżysera, a wreszcie konieczność kręcenia wielu scen od nowa. Czy mimo wszystko dzieło Universal Pictures się obroniło?
Warto zacząć od tego, że przedstawiona historia wydarzyła się naprawdę w roku 1702. Opowiada o zemście tytułowych roninów na pewnym wysoko postawionym urzędniku za haniebną śmierć ich pana. Wydarzenie obrosło legendą i w takiej też formie zostało ukazane. W tej opowieści nie brakuje fantastycznych stworzeń, demonów, duchów i czarów.
Głównym bohaterem jest Kai (Keanu Reeves) – przybyły znikąd i wychowany przez Asano (Min Tanaka), lorda Ako. Przez swoje wątpliwe pochodzenie nie jest akceptowany przez społeczeństwo. Sytuacja zmienia się, gdy jego pan zostaje niesłusznie skazany na seppuku w wyniku intrygi innego lorda, Kiry (Tadanobu Asano) i jego zmiennokształtnej wiedźmy Mizuki (Rinko Kikuchi). Zostaje poproszony przez Oishiego (Hiroyuki Sanada), dowódcę wygnanych roninów, o pomoc w dokonaniu zemsty i uwolnienie z rąk złoczyńców córki zmarłego lorda, Miki (Kō Shibasaki).
To, co widzimy na ekranie, ma formę typowej legendy „ku pokrzepieniu serc”. Jest niedoceniany heros, jest motyw zdrady i zemsty, a nawet wątek miłosny pomiędzy Kaiem i Miką. Niestety, jest najmniej wyrazisty. Ogranicza się tylko i wyłącznie do rzucania smętnych, cierpiętniczych spojrzeń obojga kochanków i wymiany banalnych tekstów o „braku przyszłości tego związku”. Na szczęście nie tego oczekuje się w opowieści o samurajach. Tu ważne są walki na miecze. Wypadły zaskakująco dobrze, aż żal, że nie ma ich jeszcze więcej. Aktorzy ewidentnie szlifowali swoje umiejętności w posługiwaniu się bronią białą. Jest dynamicznie, stylowo i efektownie. Także efekty specjalne wypadają solidnie, mają swój niepowtarzalny azjatycki klimat (a film stworzyli przecież Amerykanie).
Film ma niestety swoje wady. Największą z nich jest brak iskry u głównego protagonisty i antagonisty. Keanu Reeves jest… cóż, po prostu sobą. Piękny, szlachetny, ze stałym wyrazem twarzy zbitego cocker spaniela. Ale i tak, jak zawsze, wszyscy mu wybaczą – w końcu uratował świat w „Matrixie”. Lord Kira to z kolei zwyczajny, robiący groźne miny tchórz. Zdecydowanie lepiej od wspomnianej dwójki wypadają dowódca roninów, Oishi i wiedźma Mizuki. Doświadczony wojownik posiada niesamowitą charyzmę, jest wodzem, za którym naprawdę można by ruszyć do boju. Zmiennokształtna natomiast nie raz w trakcie seansu powoduje ciarki na plecach swoim upiornym zachowaniem oraz mimiką.
Wypada dać tu małe ostrzeżenie dla osób wybierających się do kina, by zobaczyć w akcji słynnego Zombie Boya – Ricka Genesta. Pojawiający się we wszystkich zwiastunach i będący jedną z głównych postaci na plakatach model dostaje na ekranie oszałamiające… 30 sekund. Cwany chwyt marketingowy.
Słowo o muzyce. Jest dobra, ale nie wgniata w fotel. Jej twórcą jest Ilan Eshkeri, brytyjski kompozytor znany ze ścieżek dźwiękowych m.in. do filmów „Hannibal. Po drugiej stronie maski”, „Gwiezdny pył” czy „Kick-Ass”.
„47 roninów” to całkiem solidnie nakręcona historia. Oczywiście, można marudzić, że fabuła jest mało wyszukana, ale nie należy zapominać o jednym – to jest legenda, a do nich podchodzi się z odpowiednim dystansem. Poza tym, czy taki „Hobbit” jest dużo bardziej „głęboki”? Film szczerze polecam wszystkim, którzy mają ochotę na 2 godziny przygodowego kina w azjatyckim stylu.