Czyste „Złoto” – Krzysztof Zalewski w Starym Maneżu
3 min readCudowny chłopak polskiej sceny muzycznej. Talent na miarę największych scenicznych osobowości. Niesamowity wokal i ogromna charyzma. W niedzielę, 8 stycznia, w Starym Maneżu wystąpił Krzysztof Zalewski. Artysta po „Zeligu” na nową płytę kazał swoim słuchaczom czekać trzy lata. Długo, biorąc pod uwagę fakt, że jego koncerty bardzo rozbudzały apetyt na nowy materiał. Krótko, biorąc pod uwagę to, że na „Zeliga” musieliśmy czekać aż dziewięć lat.
To, że Krzysztof Zalewski jest piekielnie zdolnym artystą wiadomo już od dawna. Poznał się na nim zespół Hey, w którym przez pewien grając drugie skrzypce, rozwijał swoje umiejętności muzyczne. Poznała się na nim Brodka, z którą nadal współpracuje i z którą niedawno koncertował w polskich filharmoniach. Poznała się na nim cała rzesza słuchaczy, którzy doceniają progres, jaki na przestrzeni lat zrobił Zalewski. Z chłopaka o typowo rockowym zacięciu przeszedł w kierunku prawdziwie dojrzałego artysty, który zdaje się mieć ogromne pojęcie o muzyce, całym procesie jej tworzenia i który przede wszystkim nie spoczywa na laurach. W jednym z wywiadów Krzysztof przyznał, że sam narzucił sobie dyscyplinę pracy – każdy dzień obfitował w stworzenie jakiejś piosenki. Nawet kiedy praca nie była prosta, słowa nie sklejały się w całość, a pomysły na riffy nie od razu wpadały do głowy, nieustannie tworzył nowe utwory, rozwijając swój warsztat.
Profesjonalizm Zalewskiego zauważalny jest na pierwszy rzut oka. To ścisła czołówka wśród wokalistów w Polsce. Imponujące jest to z jaką łatwością porusza się nawet w wysokich rejestrach. Setlista dała tu spore pole do popisu. Na niedzielnym koncercie pojawiły się między innymi „Chłopiec”, „Na drugi brzeg”, „Podróżnik”, „Gatunek”, „Zboża”, „Jaśniej”, „Luka”. Stałym punktem koncertów jest już chyba interpretacja utworu Moby’ego „Natural Blues” z polskim tekstem. Warto też wspomnieć, że Zalewskiemu całkiem sprawnie wychodzi liryczne komentowanie sytuacji politycznej w naszym kraju. Wszystko za sprawą „Uchodźcy” i „Polsko”. Szczególnie w tym drugim utworze na pierwszy plan wybijają się liczne metafory, nad którymi jednak nie trzeba się specjalnie głowić, by zrozumieć przesłanie oraz wychwycić myśli i wnioski za nimi ukryte.
Pisząc o trasie „Złoto” ciężko jest uciec od porównań do solo actów, których Zalewski sporo grał w 2015 i 2016 roku. Mając w pamięci te koncerty dosyć trudnym zadaniem może być taki sam zachwyt „zwykłymi” koncertami, ze „standardową” ilością muzyków na scenie. Jeśli ktoś miał okazję być na solo akcie Krzysztofa zapewne doskonale pamięta niezliczoną ilość instrumentów, sprzętów i innych muzycznych przeszkadzajek, które obecne były na scenie. Zalewski tu coś nagrał, tu zagrał, tu coś wcisnął, tu zaśpiewał. Efekt był taki, że brzmiało to zupełnie tak, jakby towarzyszył mu regularny band, a dodatkowo robiło to wrażenie, bo przecież na scenie był tylko jeden człowiek. Człowiek orkiestra. Nie ma wątpliwości, że niejeden muzyk nie podołałby temu zadaniu, z którym Zalewski radził sobie bezbłędnie. Nie wiem jednak czy nie był to tak zwany strzał w kolano, bo naprawdę trudno jest obecnie wpaść w zachwyt widząc, że obecnie „jedynym” jego zadaniem jest śpiew, gra na gitarze i zabawianie publiczności słowem. Doceniamy oczywiście nową setlistę, zmiany w aranżacjach, gdzieniegdzie pojawiający się wokal w chórku, ale na nas, mimo wszystko, największe wrażenie Zalewski robi w wersji solo. Mimo to zachęcamy, abyście wybrali się na któryś z koncertów na trwającej trasie, bo ten muzyk w wersji live to czyste „Złoto”. Parafrazując tekst utworu „Miłość miłość”, promującego najnowszy album – chcemy więcej Krzysztofa. I zdecydowanie nie musi nam to przejść.
fot. Marta Krzemińska