Kings are back! Recenzja płyty „Walls”
3 min readW przeszłości nieraz zaskakujący i nowatorscy, aktualnie być może nieco bardziej wycofani i statyczni, aczkolwiek nigdy banalni czy nudni. Kings Of Leon, bo o nich mowa, wracają po trzech latach muzycznej posuchy, choć im ten okres z pewnością nie będzie kojarzył się z twórczym bezrybiem. „Walls”, czyli najmłodsze dziecko muzyków z Nashville, jest bowiem godnym następcą poprzednika wydanego w 2013 roku.
To, co przebija się na pierwszy plan krajobrazu „Ścian”, to spora różnorodność materiału. Z jednej strony mamy do czynienia z żywiołowymi fragmentami, lecz z drugiej – tych mniej energicznych również nie brakuje. W kontekście całej dyskografii, jest to swoisty przekrój przez dotychczasową twórczość Amerykanów, począwszy od surowości rodem z „Youth and Young Manhood”, poprzez kolejne etapy polerowania i powrotnego brudzenia brzmienia, mających do tej pory swój finał na „Mechanical Bull”. Zabieg ten jest ostatnio dość popularny wśród gigantów rynku muzycznego, czego najlepszym dowodem jest najnowsze dzieło Green Day.
Skupiając się na szczegółach, warto na początek rzucić uchem w stronę żywych momentów albumu. Te towarzyszą słuchaczowi już od samego początku, gdyż pierwsze na liście „Waste a Moment” stanowi kwintesencję żywiołowego grania w wydaniu Kings Of Leon. Wysokie tempo utworu utrzymywane jest przez całą jego długość, przez co ładunek energetyczny dostarczony przy jego okazji utrzymuje świadomość w stanie euforii długo po zakończeniu piosenki. Dodając do tego fakt, że to właśnie „Waste a Moment” zostało wybrane na pierwszy singiel, otrzymujemy dobry wstęp do reszty przyjemnych rzeczy.
Idąc dalej tropem utworów na wysokich obrotach, docieramy do dwóch kolejnych perełek – „Find Me” i „Eyes On You”. Ich wspólny mianownik, poza wysokim tempem, stanowią lekko zarysowane gitary i charakterystycznie skrzeczący wokal. Można by rzec: klasyka gatunku, choć w nieco odświeżonej konwencji. W prawdzie są to te same, znane z przeszłości brzdąknięcia, ale ich barwa w obu przypadkach ciut odbiega od pewnego pionu. Coś na zasadzie malowania obrazu szarych ulic Nashville barwami tęczy.
Przeskakując ze skrajności w skrajność, słów parę o spokojniejszej stronie płyty „Walls”. Tu album może zaskoczyć słuchacza, bo właściwie każda (poza wyżej wskazanymi) kompozycja jest w pewien sposób stonowana. Przejawia się to przełamaniem bitu np. w refrenie „Reverend”, pozbawieniem części wigoru w bridge’u „Around The World” czy całkowicie inną strukturą, opartą o powolne tempo i gitarę akustyczną, jak w przypadku „Muchacho” i tytułowego „Walls”. Zwłaszcza te dwa ostatnie utwory są prawdziwym ukojeniem dla duszy, bo poza lekkimi perkusjonaliami, dźwiękiem gitary i paroma skrzętnie przemyconymi klawiszami, usłyszymy bardzo przyjemnie obniżony głos Caleba Followilla. To właśnie wokal jest tu remedium na wszelkie sprawy in minus.
Co zatem sprawia, że „Walls” słucha się tak przyjemnie? Oczywistą odpowiedzią wydaje się mocno wypolerowany i wygłaskany profil brzmieniowy, bez miejsca na sprzężenia czy zrywające kapcie ze stóp przestery. Oczywiście: pierwiastek rare zawsze będzie towarzyszył grupie, ale w tej kwestii to poprzednik miał zdecydowanie więcej do powiedzenia. Nie zmienia to jednak faktu, że Kings Of Leon dali swym fanom płytę dobrą, a miejscami nawet bardzo dobrą. (8/10)