Polish smile à la „Dzień świra”
8 min read
Źródło:Pixabay
Z poczuciem humoru jak z racją – każdy ma swoje. Co więcej, każdego jest najmojsze i mojsze od twojszego czy ichszejszego. Rodzi to pewne problemy. Bo kogoś rozczuli historia Jana Piszczyka, któremu wiatr (zwłaszcza historii!) wiecznie wieje w oczy. A ktoś inny zerwie wszystkie boki, bo oczko mu się odlepiło, temu misiu. Nie ma jednej, sprawdzonej recepty na skuteczny żart. Chociaż teoretycznie wie się, że powinien być uniwersalny, błyskotliwy, dostosowany do odbiorcy… Niestety, częściej da się dosłyszeć z widowni: „dżizus, kurwa, ja pierdolę”, niż gromki śmiech. Dzieje się tak, gdy na ekranach widnieją ci sami aktorzy i w kółko rozgrywają się podobne fabuły, z drobnymi może modyfikacjami. A całość zwieńcza happy end, bo jakżeby inaczej.
Pozostaje to jednak tylko jedną stroną polskich komedii. Drugie ich oblicze jest dalece bardziej ciekawe. Chodzi mianowicie o filmy, które przez swój humor zapisały się w historii polskiego kina złotymi zgłoskami. W tym, oczywiście, komedia par excellence, czyli Dzień świra. To produkcja, która Złote Lwy otrzymała na 27. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Prócz tego zdobyła szereg innych nagród, jak np. Orły (za męską rolę pierwszoplanową i scenariusz) oraz Złote Kaczki (w kategorii najlepszy polski film i najlepszy żart – za kultową scenę z odmianą angielskiego „być”).
Status tej produkcji zdaje się niezachwiany. Znają ją starsze generacje, ale także młodsze pokolenia. Niektóre frazy przeszły do języka mówionego. A sam neurotyczny Adaś Miauczyński ciągle pozostaje inspiracją dla twórców. Aktualność i sympatię publiczności może potwierdzić plebiscyt Gazety Wyborczej na film 25-lecia. Na jego czele znalazła się właśnie produkcja Marka Koterskiego. Co ciekawe, drugie miejsce zajął Kler Wojciecha Smarzowskiego. Podium zamknęła Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego.
Patrząc na wyniki, można dojść do śmiałego wniosku: Polacy jednak lubią, kiedy rzeczywistość podana jest na tacy w sposób słodko-gorzki. W końcu dwa z tych trzech filmów, choć w sposób ponury, silą się na przewrotny humor. Czym jednak 49-letni (siedem razy siedem!) polonista zaskarbił sobie serce widowni? I jak udało mu się oczarować gremia, zgarniając szereg nagród, w tym gdyńskie Złote Lwy? Jak mówi klasyk: „nie wiem, choć się domyślam”!
Geriavit – na się niestarzenie
Na pierwszy rzut oka fabuła Dnia świra wygląda jak streszczenie dnia z życia Polaka. Bo czy nie zaczyna się to jak każdy normalny poranek? Wczesna pobudka, rytualne golenie twarzy i przycinanie wąsa. Neurotyczne odliczanie do siedmiu, pastylka na krążenie, pastylka na nerwy i pastylka na nie wiadomo co, ale skoro przepisali, to trzeba brać. Wszystko według precyzyjnego planu. Niestety, nikt nie konsultował go z rzeczywistością.
Adaś Miauczyński, którego wszyscy dobrze znamy, to były mąż, były syn, a obecny nauczyciel języka polskiego. Nienawidzi świata z zaangażowaniem godnym podziwu. Widz obserwuje, jak ten próbuje po prostu przebrnąć przez dzień. W tym czasie zdąży pokłócić się z sąsiadami, uczniami i samym sobą. Wykona kilka prób porozumienia się z otoczeniem, jednak żadna z nich nie zakończy się sukcesem. Odbierze wypłatę, sprzątnie przed nosa kobiece pisemko i będzie próbował przetłumaczyć na polski, co znaczy to be.
Film Marka Koterskiego nie pędzi z akcją. Bo też dokąd miałby pędzić, skoro sam bohater nie rusza się z miejsca? Dzień trwa, zegarek tyka, sąsiad zza ściany słucha koncertu chopinowskiego. A Miauczyński desperacko próbuje ocalić resztki godności i rozumu w świecie, który najwyraźniej ma go za nic. Każda scena to osobny akt tragifarsy. Podróż pociągiem przypomina koszmar. Wizyta u matki przybiera formę psychodramy z elementami horroru rodzinnego podanego po freudowsku. A samotne chwile wypełnia poezja i kłęby rozczarowania.
Mimo że nie dzieje się pozornie wiele, dzieje się wszystko. Dzień świra to film utkany z mikrosytuacji – absurdalnych, męczących, boleśnie znajomych. Całość filmu skleja humor, który działa trochę jak brzytwa. Tnie celnie i ostro. Nie ma tu gagów na tempo, żartów sytuacyjnych w hollywoodzkim stylu ani rubasznych puent. Zamiast tego dostajemy trafione w punkt absurdy codzienności. Śmiejemy się właśnie dlatego, że jest to wszystko do bólu znajome.
Koterski zgrabnie punktuje, obnaża i zostawia widzów z uśmiechem, który zamiera gdzieś między zgrzytem zębów a parsknięciem śmiechem. To humor uszyty na miarę zmęczonego społeczeństwa. Społeczeństwa, w którym nawet modlitwa brzmi jak groźba, a angielska gramatyka doprowadza do rozpaczy.
No, odmień „być”
Idąc tropem głównego bohatera, polskie komedie również można poprosić, by odmieniły się same przez prosty czasownik „być”. To, ile z nich wychodzi z takiej próby zwycięsko, oceniają już sami widzowie. Można powiedzieć, że ten gatunek nie ma łatwego żywota, zwłaszcza jeżeli chodzi o festiwale. Oczywiście zdarzają się wyjątki, jak w przypadku chociażby Cichej nocy Piotra Domalewskiego. Film zdobył Złote Lwy w 2017 r. na FPFF i szereg innych nagród.
Najczęściej jednak komedie nie grzeją stałego miejsca w pamięci widzów. Krytycy spychają je na margines i nie poświęcają im zbyt wiele czasu antenowego. Nawet jeśli są to filmy przyjemne w odbiorze, bo takie także pojawiają się na festiwalu. W tym celu wystarczy spojrzeć chociażby na ostatnie edycje.
Między widownią a jury
W ciągu kilku ostatnich lat można było rozkoszować się chociażby: Sezonami Michała Grzybowskiego, Wróblem Tomasza Gąssowskiego czy Horror Story Adriana Apanela. To dopiero dwie ostatnie edycje festiwalu. Wcześniej także przewijało się sporo komedii. Dość wspomnieć o Moich córkach krowach i Zupie nic w reżyserii Kingi Dębskiej, Córkach dancingu Agnieszki Smoczyńskiej czy Moim wspaniałym życiu Łukasza Grzegorzka.
Jak widać, filmów mających – mniej lub bardziej – zacięcie komediowe, można wyliczyć sporo. A na pewno jeszcze więcej, nawet ograniczając się jedynie do tych, które brylowały na ekranach Teatru Muzycznego w Gdyni.
Pozostaje pytanie: czemu gatunek ten wciąż pozostaje na uboczu? Najprostsza odpowiedź zakłada, że nie jest popularny wśród artystów i krytyków. Najczęściej to właśnie oni zasiadają w jury. Tu warto dodać, że kino wyraźnie gatunkowe miewa problemy. Do podobnej kategorii, tzw. filmów klasy „C”, zalicza się często horrory. Porzucając jednak ten trop i idąc dalej: w oczy rzuca się korzystanie z podobnych rozwiązań fabularnych w wielu produkcjach. Bywa to niekiedy nużące.
Bohater kontra świat
Często jesteśmy wrzuceni w jakieś perypetie rodzinne. Do tego niesnaski pomiędzy dalszymi krewnymi albo problemy małżeńskie, potraktowane z przymrużeniem oka. Przykłady? Moje wspaniałe życie, Zupa nic, Sezony. Nawet jeśli żarty w nich są zabawne, po pewnym czasie zaczynają się zlewać ze sobą. Powodem jest sporo podobieństw. Trochę według reguły: „obejrzeć jedną polską komedię, to jak obejrzeć je wszystkie”.
Drugim wariantem fabularnym pozostaje jeden bohater, którego trudne losy śledzimy. Szybko okazuje się, że jego życie nie jest usłane różami, a na niego na każdym kroku spadają kolejne nieszczęścia. Tu warto wspomnieć o Wróblu czy Horror Story. Główna postać potrafi być rozczulająca i wzbudzać szczere współczucie. Nadal jednak pozostaje to dość przewidywalnym schematem.
Ciekawy wyjątek stanowi Apokawixa Xawerego Żuławskiego. Mimo że fabuła kręci się wokół imprezy nastolatków, to finał i sposób realizacji stanowią przykład czegoś świeżego. Produkcja wyróżnia się na tle polskiego kina. Nic dziwnego, że otrzymała w 2022 r. Złoty Pazur – nagrodę dla filmów prezentujących nowe spojrzenie.
Drugim przykładem czegoś interesującego pozostaje Kler Wojciecha Smarzowskiego. Film angażował widzów, bo poruszył temat ciągle aktualny: wątpliwości wobec Kościoła jako instytucji i jego roli w państwie. Była to odpowiedź na wyraźne zapotrzebowanie społeczne. Teoretycznie Dzień świra dałoby się podciągnąć pod drugą kategorię. Osobiście miałabym jednak wątpliwości, bo film odbiega w kluczowych aspektach od podanych przykładów.
Przede wszystkim w kwestii samego bohatera i jego nastawienia do życia. W Miauczyńskim nie ma nadziei. Nie wierzy on w zmianę swojej sytuacji. To pod pewnymi względami bohater wręcz tragiczny. Jest także przyzwyczajony do nieprzewidywalnych zdarzeń dnia codziennego. Piętrzące się trudności mogą go denerwować, ale nie wywołują zaskoczenia. Pod tym kątem film można rozpatrywać raczej jako studium życia człowieka wyjątkowo nieszczęśliwego. Kogoś rozczarowanego tym, jak potoczył się jego los.
Pomimo że stara się czymś zająć głowę – uczy się pokątnie angielskiego, pisze wiersze – jego podsumowania rzeczywistości wybrzmiewają wyjątkowo gorzko. Za młodu można się z Adasia śmiać i mu współczuć, ale po kilkunastu latach coraz bardziej się go jednak rozumie. Właśnie w tym tkwi siła filmu.
To be, kurwa, or not to be!
Wspomniałam wcześniej o próbie odmiany czasownika „być” przez polskie komedie. Pytanie brzmi: czy jest dla nich jakiekolwiek „być”? Ktoś mógłby zarzucić, że nie ma. Ktoś bardziej cyniczny mógłby powiedzieć jeszcze gorzej: „komedia to gatunek wymierający”! Jakkolwiek dużo Karolaka na ekranach by nie było, sytuacja nie jest aż tak tragiczna. Prawdą jest jednak, że często gatunek ten bazuje na dość bezpiecznym humorze. Nie pojawia się w nim nic odkrywczego. Brakuje elementu burzącego schemat myślenia czy pokazania czegoś bez cenzury.
Kłopotem bywa także brak bliskości. Zbyt często widz ogląda losy odległej – pod względem problemów i rozterek – rodziny. Takiej, która nie została prawidłowo dobrana pod potencjalną publiczność. Pod tymi względami komedia Marka Koterskiego uderza we wszystkie właściwe punkty. Pomijając chwilowo głównego bohatera, nie da się oprzeć wrażeniu, że to polskość gra tam główną rolę. Polskość gorzka, nieokrzesana, dzika. „Polskość”, która z wierzchu wydaje się patetyczna i dumna, a w środku czai się gargantuiczne rozgoryczenie, zawód zastaną rzeczywistością.
Końcowo, co pod pewnymi względami rzuca smutny akcent na autentyczność filmu: Dzień świra to „polskość”, którą zna każdy z nas. Właśnie dlatego, choć minęło ponad 20 lat od premiery, ciągle uderza w nas z tą samą siłą. Z jednej strony szczypie do bólu, z drugiej łaskocze. I dobrze, bo warto pamiętać, że śmianie się z nas samych to jedyny luksus narodowy, który jest darmowy.