„Literally me” czyli o fenomenie utożasamiania
5 min read
Grafika: Julian Pliszka
„That’s literally me!”, czyli dlaczego coraz częściej widzimy siebie w postaciach, które kiedyś budziły nasz niepokój?
Zamiast superbohaterów z krystalicznym sumieniem wolimy Jokera, Patricka Batemana czy Tylera Durdena. W Internecie roi się od komentarzy, w których użytkownicy z dumą utożsamiają się z postaciami balansującymi na granicy moralności (albo takimi, które już dawno temu ją przekroczyły). Czy to tylko żart czy może coś znacznie bardziej złożonego?
Identyfikacja – czy od zawsze?
Samo zjawisko identyfikacji nie jest związane jedynie z filmem. Już od wielu lat czytelnicy utożsamiają się z przeróżnymi postaciami ze świata literatury. Szukanie podobieństw z bohaterem to w dużej mierze naturalny odruch człowieka. Wchodząc w fikcyjny świat, często podświadomie i nieintencjonalnie, łączymy własne cechy z tymi, które prezentują wybrane postaci, silnie oddziałujące na naszą wyobraźnię. Oczywistym jest, że książki stymulują kreatywność. Jednak to właśnie film – dzięki swojej obrazowości, dynamice i możliwości ukazania niuansów takich jak mimika, gesty czy emocje, wyniósł ten mechanizm na zupełnie nowy poziom. Realistyczna forma przekazu sprawia, że odbiorca łatwiej „przykleja się” do postaci, odczuwając jej emocje i rozumiejąc motywacje w sposób pogłębiony. Mimo wszystko proces identyfikacji z podmiotami w książce, bądź w filmie, nie posiadał jeszcze tak charakterystycznego wydźwięku jak fenomen „Literally Me”.
„Literally Me”

Zjawisko można definiować jako pewnego rodzaju trend. Cały zamysł powstał na portalu 4chan, na którym to fani filmu Drive w reż. Nicolasa Windinga Refna, zaczęli utożsamiać się z główną postacią, graną przez Ryana Goslinga. Można śmiało stwierdzić, że ów aktor stał się najbardziej ikonicznym symbolem całej konwencji „Literally Me”. Kolejne wcielenia artysty w filmach takich jak: Blade Runner 2049, czy nawet Barbie, sprawiły, że Gosling stał się archetypiczną figurą, z którą można się identyfikować.
Role zagrane przez aktora w Blade Runner 2049 oraz Drive zdecydowanie mają ze sobą wiele wspólnych cech. To mężczyźni milczący, introwertyczni, samotni, a zarazem nieustraszeni i przygotowani na każdą ewentualność. Wielu mężczyzn zaczęło identyfikować się z takim melancholijnym i outsiderskim sposobem bycia. Na TikToku pojawiło się mnóstwo materiałów, w których pewne sceny, połączone z dobraną muzyką, romantyzowały granych przez Goslinga Oficera K oraz Kierowcę, podkreślając ich samotność czy niedostosowanie społeczne.
Wraz z upływem czasu do grona bohaterów wtapiających się w konwencje nurtu „Literally Me” zaczęły dołączać postacie takie jak: Walter White (Breaking Bad), Patrick Bateman (American Psycho), Joker (Joker) i Tyler Durden (Fight Club). Nie trudno zauważyć, że każda z nich przejawia podobne cechy. Ze wszystkimi możemy oczywiście sympatyzować, jednak warto zauważyć, że nie ma wśród tego grona mężczyzny moralnego, żyjącego w sposób etyczny.
Skąd to zjawisko?
Czy fenomen „Literally me” utwierdza nas w przekonaniu, że fani, którzy utożsamiają się z przedstawionymi postaciami, również są niestabilni emocjonalnie, nie kierują się żadną etyką i są zdemoralizowani? Nie sądzę.
Uważam, że niektóre osoby aktywnie angażujące się w ten trend w głównej mierze szły za ideą żartu. Powieliły go jednak na tyle, że stał się on pewnego rodzaju fenomenem. Bohaterowie tych produkcji zakorzenili się mocno w popkulturze, a powiedzenie „Hej, to dosłownie jestem ja!” często było okraszone pewną dozą autoironii.
Zasadnicze pytanie jednak brzmi następująco – dlaczego mężczyźni w ogóle utożsamiają się z tymi postaciami?
Większość z tych bohaterów ma w sobie coś, co definiuje stereotypowego „samca alfa” lub, zgodnie z aktualnymi trendami, „sigmę”. Mężczyźni pragną być jak Jordan Belfort. Chcą posiadać predyspozycje do zarabiania milionów, utrzymując tajemniczy sposób życia, jak Kierowca z Drive. Czasem pragną stosować restrykcyjną rutynę, jaką posiadał Patrick Bateman z American Psycho. Podejście to może być również determinowane przez klasyczne stereotypy związane z męskością oraz społecznym naciskiem na tak zwany „grindset” – termin opisujący dążenie do sukcesu bez względu na koszty.
Kolejnym powodem utożsamiania się z postaciami o wątpliwej moralności może być tłumienie emocji przez młodych mężczyzn. Postaci takie jak Joker bądź Oficer K w jasny sposób epatują samotnością, odizolowaniem społecznym i poszukiwaniem sensu życia. W dzisiejszych czasach mężczyźni nadal mają problem ze świadomym odczuwaniem oraz przepracowywaniem tego typu emocji. Taki sposób utożsamiania się nie wiąże się z ironicznym podejściem do konwencji „Literally Me”, a bardziej z faktycznym zrozumieniem i identyfikacją z wydarzeniami, które przeżywa dany bohater filmu.
„Literally Me” – ironia czy kryzys mężczyzn?
Warto również zastanowić się, czy cały fenomen nie jest przypadkiem lustracją kryzysu związanego z poczuciem męskości oraz ze świadomym podejściem do emocji u mężczyzn. A może to po prostu zwykła ironia?
Zauważmy, że w wielu przypadkach mężczyźni nie utożsamiają się z cechami bardziej bezpośrednio przedstawionymi w filmach. Mam na myśli zaburzenia emocjonalne, niestabilność psychiczną, narcyzm, przemoc, antypatię, lub po prostu odizolowanie czy samotność. Te cechy są pomijane na rzecz tych, które w bohaterze mają stanowić kontrast. Często jest to pozorna pewność siebie, zaradność czy łatwość w osiąganiu sukcesów.
Warto przy tym zaznaczyć, że osoby podążające za trendem często nie skupiają się na rzeczywistym sensie filmu i przesłaniu jego autora. Świetnym przykładem jest tu postać Jordana Belforta z filmu Wilk z Wall Street w reż. Martina Scorsese.
Podczas gdy historia filmu pokazuje, jak bardzo tytułowy bohater zatracił się oraz upadł na przysłowiowe dno, widzowie często utożsamiają się jedynie z charyzmą i sprawczością mężczyzny. Są także pełni podziwu wobec tego, w jaki sposób Belfort osiągnął taki sukces. Tego typu odbiór postaci mija się z głównym przekazem filmu. Koniec końców trudno jednoznacznie stwierdzić, czy pominięcie przewodniego założenia reżysera wynika z użycia ironii, czy też po prostu innej interpretacji.
Mimo wszystko wydaje mi się, że w całej konwencji „Literally Me” dominuje funkcja żartu. Aczkolwiek ów kryzys męskości z pewnością przejawia się tu poprzez utożsamianie się z tymi trudnymi, włączającymi się do męskiego tabu emocjami.
Czy przypadkiem komentarz „To dosłownie jestem ja” pod filmem ukazującym zlepek scen przygnębionego, zniszczonego życiem, zatraconego oraz samotnego człowieka, nie jest próbą zwrócenia na siebie uwagi i przyznaniem: „Też się z tym borykam, źle mi tak, jak temu bohaterowi”? A może to forma autoterapii, która dzięki funkcji utożsamiania, nadaje jednostce poczucia, że nie jest w tym zupełnie osamotniona?