Hurry up tomorrow – autofanfiction The Weeknd?
3 min read
źródło: Monolith Films
Premiera ostatniego albumu Abla Tesfaye’a pod pseudonimem The Weeknd odbiła się szerokim echem. Zaraz po niej otrzymaliśmy zwiastun filmu oraz zapowiedź trasy koncertowej. W ciągu tygodnia od premiery widzowie podzielili się na dwie grupy. Głosy przechodzą z jednej skrajności w drugą. Skąd wynikają zachwyty? Czy The Weeknd ma szansę podbić Hollywood, tak jak to zrobił z rynkiem muzycznym?
Film nie jest tym, co dobrze znamy z produkcji kinowych innych muzyków. To nie relacja z koncertu, a fabularyzowana historia samego Abla. Termin auto-fanfiction zdaje się najlepiej opisywać produkcję. Historia rozgrywa się podczas trasy koncertowej wokalisty, który po rozstaniu z partnerką powoli zatraca się w sobie. Ucieka w używki i alkohol, a narastający stres sprawia, że podczas jednego z występów traci głos. Wtedy też poznaje Animę (Jenna Ortega), która chce pomóc muzykowi odzyskać siebie. Fabuła nie jest skomplikowana, a można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że jest jej niewiele. Film stoi pięknymi zdjęciami i wspaniałą muzyką (głównie z ostatniego albumu The Weeknd), ale więcej z nim jednak problemów. Narracja jest bardzo chaotyczna i egocentryczna. Obraz wygląda jakby był laurką dla samego siebie, mimo że porusza trudne tematy, m.in. toksyczne relacje, problemy z używkami czy choroby psychiczne (stany lękowe i stres).
Gra aktorska
Aktorzy ewidentnie dawali z siebie tyle, na ile pozwalał im chaotyczny scenariusz. Enigmatyczna postać grana przez Ortegę nie ma nic do stracenia, to mroczna i zagubiona fanka. Jej rola jest niezwykle podobna do innych odgrywanych przez aktorkę. Barry Keoghan otrzymał rolę toksycznego menadżera Lee, który dba bardziej o potrzeby swoje niż Abla. Słabość obu tych postaci nie wynika ze złej gry aktorskiej, lecz ze słabego scenariusza, z którego nie dało się wyciągnąć głębi dla żadnego z bohaterów. The Weeknd na ekranie także daje z siebie dużo, jednak widzowie jednogłośnie stwierdzili, że artysta powinien zostać przy muzyce. Udowodnił to już wcześniej serial Idol, w którym Abel odgrywał jedną z głównych ról. Wtedy także nie otrzymał pozytywnych opinii, choć soundtrack, za który również był odpowiedzialny, zdobył wielu fanów.
Reżyserem całego przedsięwzięcia jest Trey Edward Shults, znany z takich produkcji jak To przychodzi po zmroku czy Fale. Shults słynie z osobistych i emocjonalnych narracji. W tej produkcji zależało mu na ukazaniu bohatera balansującego między snem a jawą. Chciał zawrzeć nie tylko wizję Abla, ale też własne emocje. Najprawdopodobniej wizje te były tak różne, że powstał z nich naprawdę niespójny obraz. Wizualnie film zachwyca szczególnie za sprawą zdjęć operatora Chayse’a Irvina oraz ścieżki dźwiękowej stworzonej przez Tesfaye’a i Daniela Lopatina. Niestety ostatecznie wypada jako dobry pełnometrażowy teledysk, nie film fabularny.
To wszystko dla fanów The Weekend?
Produkcja jest skierowana w szczególności do fanów muzyka. To właśnie oni bronią jej najbardziej. Głosy zachwalające pozostają mniejszością i powołują się na argument rzekomego niezrozumienia fabuły przez pozostałych. Oczywiście trzeba oddać tej grupie to, że w filmie występuje wiele nawiązań do życia Abla, które zapewnie wyłapują tylko najwięksi fani. Niestety, jego przerysowana fabuła, zamiast artystycznego wydźwięku, pozostaje raczej tania. W skrócie: artysta podczas ataku paniki na scenie łapie kontakt wzrokowy ze swoją fanką, która wierzy, że może mu pomóc i go odmienić. To przepis na kliszowego fanfika, a nie film, na który wybieramy się do kina.
Muzyczne arcydzieło, filmowy flop
Choć The Weeknd to wspaniały artysta z wielkim dorobkiem muzycznym, to raczej przyszłość w Hollywood nie jest mu pisana. Film wypada kiepsko w oczach większości widzów i krytyków. Efektowna wizja przerosła samych twórców i choć mogłaby być dobrym teledyskiem, to filmem jest niestety słabym.