Polscy studenci na podbój Europy – wywiad z Januszem Lewandowskim
5 min read
Janusz Lewandowski – nasz człowiek w Komisji Europejskiej, gdzie pełni funkcję komisarza ds. programowania finansowego i budżetu oraz absolwent Uniwersytetu Gdańskiego. CDN-owi opowiada czym polskie studentki na pierwszy rzut oka różnią się od swoich koleżanek z innych krajów, oraz jak młodzi Polacy zdobywają Europę.
Inaugurował pan program Erasmus+ w Polsce. Teraz Erasmus ma o 40% większy budżet niż inne programy edukacyjne w poprzednim okresie budżetowania. Czy widzi pan w tym szansę dla studentów, żeby kiedyś „podbili” Europę?
Młode pokolenie Polaków już teraz podbija Europę. Ma jednak problem z tym, żeby awansować na wyższe stanowiska, które są bardzo dobrze opłacane, ale też bardzo wymagające. Nasza młodzież przebija się w różnych instytucjach europejskich i jest w stanie wygrywać tzw. wybory związkowe wewnątrz tych instytucji. Obecnie absolwenci Kolegium Europejskiego (elitarnej szkoły z campusami w Brugii oraz podwarszawskim Natolinie – przyp. red.) oraz właśnie beneficjenci programu Erasmus stanowią trzon tej grupy, która pnie się po szczeblach kariery w Europie. Na razie to takie przedbiegi, jeśli chodzi o kandydowanie na najwyższe stanowiska, ale jestem pełnym optymistą, że tym młodym ludziom się uda.
Co zrobić, jeśli studenci wyjadą i już nie zechcą wrócić?
Po angielsku nazywa się to brain drain (pol. drenaż mózgów – zjawisko emigracji dobrze wykształconych obywateli do krajów wyżej rozwiniętych –przyp. red.). Dla Polski to jest duży problem, a jego skala wzrosła, bo teraz można legalnie pracować za granicą. Niemcy przygotowują się do wprowadzenia płacy minimalnej od 2015 roku, co jest dla naszych sąsiadów nowością (niemiecka płaca minimalna ma wynieść 8,5 EUR/h – przyp. red). Między polskimi a zagranicznymi zarobkami wciąż jest duża rozpiętość. Stawki w innych krajach Europy, nawet za prostą pracę, nie motywują Hiszpanów czy Irlandczyków, ale motywują Polaków. To Polska jako pierwsza złamała zasadę zamkniętych rynków. Polacy otworzyli rynek europejski, bo przemieścili się masowo. W historii Unii Europejskiej nie było takiego wydarzenia.
Nie ma pan wrażenia, że Erasmus trochę zmienił się w tańce i swawole?
Zależy od sposobu wykorzystania tego programu. Obecnie widzę większe zapotrzebowanie na praktyki chociażby w zakładach pracy i przedsiębiorstwach, niż na samych uczelniach. Może na niektórych uczelniach faktycznie było za wesoło.
Czy istnieje sposób na zwiększenie konkurencyjności polskich uczelni, żeby więcej „Erasmusów” przyjeżdżało do nas i, być może, chciało zostać?
Polska już jest na mapie Erasmusa, również tego wesołego. Znam statystyki, z których wynika, że Polska jest bardzo chętnie wybierana jako cel wyjazdu. Jakość kształcenia na uczelniach publicznych nie jest rewelacyjna. Problemem jest także poziom szkół prywatnych, są one próbą zarobienia pieniędzy na słabych uczelniach, których dyplom nie jest przepustką do kariery zawodowej. Wyjątkami są Akademia Leona Koźmińskiego lub Wyższa Szkoła Biznesu – National-Louis University, ale te dwie uczelnie prywatne nie poprawią średniej dla naszego kraju. Generalnie kontynentalna Europa przegrywa ze Stanami Zjednoczonymi oraz Wielką Brytanią, jeśli chodzi o te najbardziej „apetyczne” dyplomy.
Polscy studenci to dobra marka zagranicą?
Powiem może niepoprawnie politycznie, ale mamy ładniejsze dziewczyny niż inne kraje europejskie – to już na wstępie nas wyróżnia. Obecne młode pokolenie znacząco różni się od studentów mojego pokolenia. Teraz młodzież jest europejsko ośmielona. Kiedyś przez krótki czas byłem wykładowcą na uniwersytecie Harvarda. Prowadziłem tam porównawcze studia dotyczące gotowości do wypowiadania własnych racji, spierania się z wykładowcą. Amerykańscy studenci byli bardziej ośmieleni w kontaktach międzyludzkich niż Polacy. Pamiętajmy jednak, że to był przełom lat 80. i 90. Inną ważną różnicą było to, że młodzi Amerykanie wiedzieli co będą robili po studiach – jeden ma firmę ojca, w której chciał zrobić karierę, inny już wydeptywał sobie ścieżki w administracji lokalnej. Byli zaprogramowani na przyszłość. Teraz aż wstyd mówić o niektórych różnicach. W czasie badania studentki nieoficjalnie mówiły mi ¬ „Teraz jest taki dobry czas w moim życiu, może sobie męża znajdę”. Chłopacy zaś chcieli uniknąć służby wojskowej. Studenci różnych uczelni byli niejako naznaczeni gwarantowanymi miejscami pracy – absolwenci Uniwersytetu Gdańskiego szli do Polfrachtu, a Politechniki Gdańskiej do Stoczni. To się teraz bardzo zmieniło. W tej chwili Polacy bardzo starają się do maksimum wykorzystać czas studiów.
Wierzy pan w coś takiego jak „obywatel Europy”?
Nie ma narodu europejskiego, dlatego też nie ma takiego poczucia tożsamości. Nie widzę przeszkód w tym, żeby coraz bardziej czuć się mieszkańcem Pomorza, coraz bardziej Polakiem i jednocześnie coraz bardziej Europejczykiem. To musi być taka tożsamość dzielona, niewykluczająca się, niż przemiana w taki tygiel ponadnarodowy – to nie nastąpi w Europie i nie powinno nastąpić. Widzę teraz odwrotny kierunek, czyli coraz większe wyodrębnienia regionalne, żeby wspomnieć Katalończyków, Szkotów czy Korsykę. To się dzieje wszędzie, także w Polsce i mam tu na myśli Śląsk. Pomorze jest napływowe, więc jeszcze długa droga przed nami, żeby zbudować wspólną tożsamość. Dzielona tożsamość jest fajna i nie oznacza, że musimy się „rozpłynąć”, wręcz przeciwnie, Francuz po 50 latach integracji europejskiej wcale nie czuje się mniej Francuzem.
Co by pan doradził obecnym studentom, żeby zwiększyć swoją wartość na rynku pracy?
Jest dość trudna do naśladowania skuteczność Austrii i Niemiec, w których praktycznie nie ma bezrobocia. Te dwa narody, niezrażone modą na dyplomy uprawiają coś, co nazywa się duales Berufsausbildungssystem, czyli podwójny system kształcenia. Przeplatanie praktyk w przedsiębiorstwach o dużym poziomie technologicznym, a takich ani w Niemczech, ani w Austrii nie brakuje, ze studiami. To daje znakomitą przepustkę do rynku pracy. To jest model, w który chyba wpatruje się Europa.
Jest pan absolwentem Uniwersytetu Gdańskiego. Jak pan się czuje, kiedy tutaj wraca?
Przede wszystkim widzę campus, którego nie było. Wcześniej był jego zalążek w Sopocie, a teraz w gdańskiej Oliwie powstał campus z prawdziwego zdarzenia. Bylebyśmy nie przeholowali, bo wkrótce będziemy musieli się zmierzyć z inną demografią. Pamiętam czas narodzin tego uniwersytetu (czyli rok 1970 –przyp. red.). Kiedyś był pomysł, żeby nazwać go jako Uniwersytet Bałtycki, co jest lepszą nazwą niż Uniwersytet Gdański czy analogiczne Warszawski, Wrocławski, Lubelski, Rzeszowski, itp. Jednak jako reprezentant uniwersytetu w sprincie, miałbym na dresie napisane „UB”, co było dla wszystkich akademickich sportowców nie do zaakceptowania. Na tym uniwersytecie była świadomość, że nie podskoczymy Jagiellońskiemu, więc staraliśmy się rywalizować na polu sportowym. Sportowcy z UG potrafili wygrywać Akademickie Mistrzostwa Polski i wszyscy się na polu sportowym tego najmłodszego uniwersytetu bali.
fot. Piotr Szymański